sobota, 4 maja 2013

Wspomnienia z Tanzanii, część VIII





24 lipca 2012 r.

Pobudka bardzo rano. Schodzimy na śniadanie o 6.00. Na szczęście nie ma żadnych problemów i śniadanie jest przygotowane. Ledwo schodzimy na dół z plecakami jak podjeżdża Jaspar. Zawozi nas pod biuro, gdzie spotykamy Wima i stoi nasz nowy przewodnik. Płacimy to co mamy zapłacić i ruszamy. Samochód to land rover, w sumie w parkach tylko takie widzieliśmy. 



Można otwierać w nim dach, co bardzo przydaje się w parkach. Nasz jest trochę leciwy, podczas drogi okazuje się że nie działają pasy i klakson. Przewodnik potem to naprawia. Ruszamy do Arushy. Jedziemy tą samą drogą co wczoraj ale Kili jest szczelnie zasłonięte chmurami. Dowiadujemy się, że dwie osoby mają dołączyć do naszej grupy w Arushy. Zajmujemy sobie z Piotrkiem najlepsze miejsca w samochodzie takie po środku, gdzie siedzą tylko dwie osoby. Z tyłu siedzą trzy i jest mniej wygodnie w parku, gdzie praktycznie cały czas jest się na zewnątrz dachu. Dojeżdżamy do Arushy i idziemy na śniadanie. Wim mówi, że musiał wstać chyba koło 4.00 żeby dojechać do Moshi i nic nie jadł, więc Jaspar obiecał mu duże śniadanie. Idziemy do miejsca które wygląda ekskluzywnie, ale jedzenie jest takie sobie. Za to kawa dobra.

Wracamy do auta i przychodzi miejscowy z parą, jak się okazuje Francuzów. Traktuje ich jak by był ich niewolnikiem, można wywnioskować że słono mu zapłacili za imprezę. Wim posadzony z przodu przesiada się do tyłu. Nie ma ochoty jechać bez pasów. Po drodze dosiada się kucharz. Czyli tym razem mamy dwuosobową ekipę – przewodnik – kierowca i kucharz. Dojeżdżamy do miasteczka Karatu. Tam kucharz nas opuszcza i idzie kupować jedzenie, co trwa GODZINĘ. Ja chcę na safari, więc zaczynam się denerwować. Kucharz wraca i ruszamy…. tylko po to żeby przejechać kilkadziesiąt metrów na stację benzynową i tam zatankować. Kucharz widzi w oddali jakieś stoiska i mówi, że idzie kupić banany. Zaczynam się niepokoić, czy w ogóle dojedziemy dziś do parku.

W końcu nasza ekipa się ogarnęła i jedziemy dalej, za jakiś czas mamy kolejny postój. Mam wrażenie, że kierowca robi wszystko zęby do parku nie dojechać i nawet żartujemy sobie trochę z tego. Ciągle mi się wydaje że w Afryce na polach koło ulicy zobaczę spacerujące dzikie zwierzęta itp. Niestety wszystko co można zobaczyć to krowy, kozy itp.

No i jest jedna ciekawa rzecz. Wjeżdżamy na tereny Masajów. Już wcześniej ich widzieliśmy praktycznie od pierwszego dnia w Tanzanii, nie sposób ich przeoczyć, ze względu na charakterystyczny strój.

Tutaj jest ich dużo więcej, dowiadujemy się, że czerwony kolor ich szaty świadczy o tym, że osoba może iść na wojnę. Niebieski przywdziewają osoby starsze lub za młode, takie które nie mogą być wojownikami. Przejeżdżając widzimy nagle młodych chłopaków z plemienia Masajów ubranych na czarno z pomalowanymi na biało twarzami. Wygląda to niesamowicie. Mijamy ich chyba kilkudziesięciu, poustawianych w grupkach wzdłuż drogi. 



Przewodnik mówi coś o tym, że odchodzą oni z wiosek i tak się przebierają na czas dojrzewania czy coś takiego. Nie wiem czy oczekują na turystów żeby pobrać opłaty za robienie im zdjęć, czy bardziej stoją tak przy drodze z nudów.

Dojeżdżamy do kempingu. Jest usytuowany w środku miasteczka, za wielką bramą a mury mają zakończenia z kawałków szkła. W środku wszystko zadbane, jest nawet basen. 






Mamy wrażenie, że nasz przewodnik robi wszystko żeby odwlec chwile wyjazdu. Pijemy kawę, on rozkłada dach samochodu. Krząta się. Wreszcie możemy jechać. Park jest niedaleko. 


Tuż przy wjeździe drzewa z ogromną ilością pelikanów na nich siedzących. Ulica aż biała od odchodów. 




Dojeżdżamy do bramy. Znowu postój. Przewodnik wysiada i idzie załatwiać papiery umożliwiające nam wjazd.


Wreszcie nadchodzi chwila, w której po raz pierwszy w swoim życiu wjeżdżam do parku narodowego w Afryce. Doniosła chwila, ale to co widzimy tuż za bramą to masakrycznie zakurzone drzewa, krzaki i brzydka droga.


Jestem trochę zaniepokojona. Jednak po kilkuset metrach to się zmienia. Dojeżdżamy do jakiejś polanki, gdzie pasą się takie jeleniowate, szare zwierzęta i siedzą małpy.






 Jest to namiastka tego co zobaczymy później, ale pierwszy raz widzimy zwierzęta, które są praktycznie na wolności a nie uciekają w popłochu na widok człowieka. Robimy zdjęcia i jedziemy dalej. Wyjeżdżamy na sawannę i tu zaczyna się jazda.







 W oddali widzimy pasące się stada gnu i zebr. Są daleko, już później doświadczymy ich bliższej obecności. Zbliżamy się też do jeziora. Tam jest taki punkt widokowy i możemy wyjść z samochodu. Niestety jesteśmy w porze suchej, jezioro jest więc wyschnięte. Tylko na środku kłębi się mnóstwo ptaków. 




Ale tam nie można podjechać, widzimy je więc tylko z daleka, nawet słabo widać prze lornetkę. Bo mam lornetkę, trochę starodawna ale daje redę. Okazało się, że kierowca ma lornetkę i super fajną książkę z zdjęciami wszystkich zwierząt. Jedziemy dalej. Całe safari polega na tym że podjeżdżamy w miejsce gdzie jest coś ciekawego, facet staje a my robimy zdjęcia, patrzymy i jedziemy dalej. Widzimy jakąś antylopę. 




Oczywiście facet podaje jej nazwę ale muszę stwierdzić, że wszystkie antylopy są podobne do siebie i mało widowiskowe, tak więc nie interesują nas aż tak bardzo. Po antylopie widzimy pięknego ptaszeczka biało- czarnego z czerwonym dziobem. Nigdzie nie widziałam tylu pięknych ptaków jak w Tanzanii.


Jedziemy dalej. I zbliżamy się do pierwszej zebry. To wielka radość, kiedy widzi się jakieś zwierze po raz pierwszy.






Potem już emocje są inne. Jedziemy dalej i pojawia się żyrafa. A nawet dwie. Stoją majestatycznie pośród akacji.


Te zwierzęta się zachowują jak by robiły przedstawienie. Bo za żyrafami w oddali przy drodze widzimy słonia.



Podjeżdżamy bliżej. Grupka słoni akurat przechodzi przez drogę.




Za słoniami widzimy wielką jaszczurkę, albo może to już nie jaszczurka, jakiś kilkumetrowy stwór. I znowu grupa słoni. Są w odległości dosłownie 3 metrów. Osypują się ziemią i nic sobie nie robią z naszej obecności. 






I znowu grupa żyraf, tym razem z dużej odległości. A potem kolejna w krzakach.




I grupka czterech stojących bardzo blisko w malowniczy sposób. 




Antylopy, ptaki , małpy.






Co kilka metrów coś się pojawia. Robimy krótki postój na skorzystanie z toalety. Toaleta wykładana kafelkami, porządna i bardzo czysta. Potem widzimy dik-dika – słodkie maleństwo z wielkimi oczami. 




I strusia. To śmieszne ale jakoś mi się uwidziało, że strusie żyją w Australii, i jestem trochę zdziwiona ich obecnością w Afryce ;-) Dowiadujemy się że samica jest szara a samiec czarno –biały. A w pierwszej chwili to wyglądało, że to zupełnie inne gatunki ptaków.



Pełni wrażeń wracamy. Trwało to wszystko może ze trzy godziny ale jesteśmy zmęczeni. Wydawało mi się zawsze, że to sama przyjemność takie jeżdżenie po parku narodowym. Później okaże się że to ciężka praca. Wstawanie, staranie się zrobić piękne zdjęcie, podskakiwanie na wybojach. Jestem rozczarowana bo ten park słynie ze lwów siedzących na drzewach. Facet już na początku mówi, że siedzą one tam głównie w porze deszczowej, kiedy jest wiele insektów. Liczę jednak na to że jakieś zobaczymy. Niestety nie widzimy żadnego drapieżnika nawet siedzącego na ziemi. To trochę rozczarowuje i zmniejsza moje oczekiwania na dni następne.

Wracamy na kemping, gdzie rozkładamy namiot. To znaczy nasz namiot, w którym już sypialiśmy w Etiopii rozkłada nam Wim, bo my sami nie potrafimy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz