sobota, 4 maja 2013

Wspomnienia z Tanzanii, część VI





22 lipca 2012

Na śniadanie dostajemy oczywiście naleśniki. Schodzimy dziś na sam dół. Spakowałam czapkę z daszkiem do dużego plecaka, więc schodzę z kurtką na głowie, żeby się chronić przed słońcem. Idę grubo poubierana, znowu prawie tak jak na Kili. Jeśli mocno zmarznę, to potrzebuję czasu żeby się ogrzać, mimo że temperatura znacznie się podniosła.








Mijamy ludzi, którzy dopiero wchodzą. Fajnie się schodzi po dobrze wykonanym zadaniu. Proszę Geofreya żebyśmy podeszli jeszcze raz do krateru Maundi, żeby zobaczyć widok na Kenie. Widać trochę więcej niż ostatnio, no ale i tak widok zakrywa płaszcz z chmur.
            







Po drodze Geofrey pokazuje mi jeszcze kwiat w kształcie trąby słonia, który będzie widoczny tak samo jak seneszie na certyfikacie który dostaniemy. 






                                     

Widzimy też na drzewach kilka małp Columbus. Są bardzo piękne, w sumie jak nie małpy, mają długi, gruby, biały owłosiony ogon. W sumie takie widoki cieszą mnie bardziej niż zdobywanie szczytów.
                                                





Od Mandara hut idziemy znowu lasem deszczowym. Ale teraz świeci słońce i to zupełnie inny las. To chyba najprzyjemniejsza część wyprawy. Słońce nie razi bo drzewa nas osłaniają. 
                                        




Znowu zostaje w tyle z Geofreyem. Obserwuję małpy, ptaki, omszone drzewa, liany, grzyby i mrówki, które widzimy po drodze. 

                                        



Po drodze Geofrey mówi, że dzwonili z biura, pytali jak nam się podobało. Przygotują też dla nas na obiad naleśniki, o których dowiedzieli się, że je uwielbiamy. Mamy potem powód do naśmiewania się z Wimem.

Dochodzimy do Head quarters. Dostajemy dyplomy, nawet fajnie wyglądają, niestety na dyplomach nie wpisano naszych nazwisk, co zmniejsza ich wartość emocjonalną dla mnie. W sumie mam dwa dyplomy, bo Wim nie zabrał swojego. Robimy pamiątkowe zdjęcie z ekipą, jak się okazuje w skład naszej ekipy wchodziło 8 osób: przewodnicy, tragarze i kucharz. Wim ma swoją czteroosobową. Dajemy obowiązkowy napiwek – 100 $ od osoby. Geofrey jest jakby trochę zawiedziony, jakby oczekiwał więcej. Ale dla mnie to bardzo dużo, w sumie to nigdy nie dawałam jeszcze napiwku o podobnej wysokości. Wim dał jeszcze więcej- 120 Euro. On wręczał konkretne sumy poszczególnym osobom, ja nie chciałam tego robić. Najchętniej dałabym 80 % Geofreyowi, bo uważam że on był niezastąpiony, a ci asystenci tylko mnie denerwowali. No ale on jest szefem, niech podzieli według własnego uznania.

Oddaję też Geofreyowi moje kijki, w sumie jeden jest zepsuty i nie będzie już dla mnie z nich żadnego pożytku, a będę miała mniej do dźwigania. Jemu mogą się za to bardzo przydać. Zdziwiło mnie że tak się ucieszył, kiedy zapytałam co mogę z nimi zrobić. Myślałam że nie ma kijków, bo ich nie potrzebuje.

Zona właściciela biura zawozi nas do Marangu village. Wydaje mi się, że jestem bardzo brudna, no ale jak bardzo można być brudnym i zakurzonym to się dopiero okaże na safari. Myjemy się wreszcie porządnie. W łazience prysznic jest zamontowany na środku, tak że woda leci na sedes, na umywalkę i w ogóle wszystko jest mokre. Często coś takiego widziałam w hotelach w Tanzanii. Ciężko się ogarnąć, bo trudno się wykąpać i nie zmoczyć ręcznika, świeżych ubrać i kosmetyczki. Idę też na obiad, jestem bardzo głodna i wcinam dużą porcję naleśników (ciapatta) z sosem. Czytam jeszcze coś na werandzie i zapada zmrok.

Zastanawiam się jak to się potoczy dalej. Wiem jedzie z tym samym biurem na safari, chętnie bym się z nim zabrała, no ale to zależy od faceta czy się dogadamy. Plus jest taki, że znamy biuro i możemy się spodziewać, że nie będzie żadnych przykrych niespodzianek. Poza tym jechali byśmy z Wimem, z którym mi się fajnie gada. Jaspar pojawia się wieczorem i uzgadniamy, że rano pojedziemy z nim do biura i będziemy rozmawiać o safari.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz