21 lipca 2012r.
W pewnej chwili zaczynamy mijać inne osoby. Tu przyśpieszamy. Jest ciężko tak wymijać, w pewnej chwili utknęliśmy jakby w korku, chcemy iść szybciej ale się nie da. Widzimy pierwszych ludzi, którzy się chwieją, przysiadają itp. My twardo idziemy na szczyt. Bardzo dobrze mi się idzie, nabrałam swojego rytmu. Zaczynam używać kijków. Jednak jest trochę ciężko, bo cały czas trzeba kogoś wyprzedzać i miejscami osypuje się ścieżka. W pewnym momencie ludzie idący różnymi drogami spotykają się na jednym szlaku i jest naprawdę tłoczno. W końcu dochodzimy do Gillmans Point na wysokości 5685 m. Od tego miejsca nie idzie się już tak stromo pod górę, ale po płaskim. Cieszy mnie ten sukces i chcę już iść dalej. Godfrey nie pozwala nam robić zdjęć, które będziemy mogli robić w drodze powrotnej i pędzimy dalej.
Widzimy przewodnika sprowadzającego na dół kobietę, z którą jest naprawdę źle, miała błędny wzrok. Idzie mi się zdecydowanie dobrze, ale niewiele pamiętam z tej drogi. Jestem trochę zawiedziona, że nie jesteśmy o wschodzie słońca na szczycie, ale okazuje się że Godfrey chciał oszczędzić nam stania na zimnie. Wschód słońca nie był tak spektakularny, jak to pisywano w relacjach które czytałam. Całkiem podobny widziałam z samolotu lecąc do Tanzanii. Co do wejścia na szczyt to zdobywamy go ok. 6.50.
Uhuru Peak- 5895 m. n.p.m. Pierwsza rzecz którą widzimy, to tłum kłębiący się przy tablicy z informacjami o szczycie, przy której robi się zdjęcia. Na szczęście zanim dochodzimy tam, część ludzi już wraca. Tablica trochę rozczarowuje, chyba zmienili ją ostatnio, bo na zdjęciach była czarna i ciekawym kształcie. Teraz jest plastikowo-zielona i obklejona naklejkami, od osób które się wspięły. Musimy chwilę zaczekać na swoją kolejkę do zdjęcia. Okazuje się że gdzieś zaginał przewodnik –asystent z plecakiem i aparatem Piotrka, tak więc nie może on robić zdjęć. Kolejny przewodnik-asystent robi nam zdjęcie grupowe, na którym jak się później okazuje ucięta jest tablica, która jest przecież tym momencie najważniejsza. No comments, potrzebują jeszcze dużo czasu, żeby wyjść na ludzi.
Jestem też zawiedziona tym, że tak naprawdę to nic nie widać. Wchodzi się w nocy a w dzień jest się nad chmurami. A ja wyobrażałam sobie że zobaczę z wierzchołka całą Afrykę. Na szczęście powrotna podróż samolotem mi to wynagradza. Widzimy Kili w całej okazałości. Aż mi dech zaparło z wrażenia. To był chyba najwspanialszy widok jaki kiedykolwiek widziałam z samolotu.
Jest mi zimno, mimo tych wszystkich warstw ubrania. Trzęsę się po prostu z zimna. Robimy te zdjęcia i schodzimy na dół. Schodzenie polega na zjeżdżaniu po osypującym się żwirze. Nie podoba mi się, że trzeba iść tak szybko. Buty ranią mi palce. Spodobało mi się dreptanie noga za nogą i nie mam ochoty tak pędzić. Wim ma jak się później okazuje objawy choroby wysokościowej i przystaje często, wykorzystuję to i przystaję z nim. W końcu Geofrey bierze mnie pod ramie i nie mam wyjścia, muszę zjeżdżać z nim po tym żwirze. Z ulgą docieram do płaskiego, bo takie zjeżdżanie naprawdę nie jest przyjemne. Słońce świeci mocno a ja mimo że wysmarowana przed wyjściem filtrem SPF 50 ścieram sobie to wszystko z twarzy szalikiem w nocy i od nadmiaru słońca zaczyna mi potem schodzić skóra z nosa i pod nosem.
Dochodzimy do schroniska, jestem zmęczona i marudzę. Jest mi zimno. Idziemy spać. Potem dostajemy spaghetti, które bardzo smakuje i daje nam dużo siły. Boli mnie głowa i biorę tabletkę. Zaraz musimy ruszyć w dalszą drogę do Horombo Hut. Wim i Piotrek oczywiście gnają do przodu, a ja sobie drepczę. Nie rozumiem jaki jest sens żeby pędzić, a potem siedzieć w schronisku. Dogania mnie Geofrey i ucinamy sobie pogawędkę na różne tematy, co umila drogę do schroniska. Dużo dowiedziałam się od niego na temat parku i w ogóle Tanzanii. Okazało się, że zaczynał jako tragarz, potem został asystentem przewodnika, aż wreszcie zdał egzamin na przewodnika. Angielskiego, którym włada bardzo dobrze nauczył się od turystów na Kili.
Domek dostajemy tylko dla siebie i Piotrka, Wim jest w tym samym domku ale z drugiej strony z jakąś amerykańską rodziną, która dopiero idzie na szczyt. I w sumie dobrze, że jesteśmy tylko we dwoje bo okazuje się że Piotrek jest w bardzo złym stanie. Wymiotował pędząc (!) do schroniska, teraz ma gorączkę. Wiem, że weźmie silny antybiotyk i to go postawi na nogi, ale Afrykańczycy bardzo się niepokoją i nawet proponują, że go zwiozą na dół.
Idę sama na kolację i siedzimy sobie z Wimem, jest całkiem przyjemnie. Jakaś grupa coś świętuje przy stole obok, nie wiem może właśnie zdobycie szczytu, gaszą światło, siedzą przy świecach. My też żądamy więc świec. Dostajemy naleśniki, które nam bardzo smakują. Wim nawet prosi na żarty o dokładkę i za chwilę ją dostaje. Jak się okaże trochę przesadziliśmy z zachwytami, bo potem ciągle musimy jeść naleśniki. Bardzo cieszę się, że wreszcie nie muszę pić ciągle takich ilości zimnej wody. Chyba wreszcie śpię w miarę dobrze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz