sobota, 4 maja 2013

Wspomnienia z Tanzanii, część IV




20 lipca 2012

Tego dnia idziemy po pustyni. Robi się naprawdę zimno. Chmury kłębią się tuż nad głowami. Idziemy długo bez przerwy na lunch.















 Zatrzymujemy się na nią dopiero prawie przed samym schroniskiem. Jestem głodna. Wieje strasznie zimny wiatr. Aż ciężko jeść, no ale chęć zaspokojenia głodu zwycięża. Chciałabym jak najszybciej znaleźć się w schronisku, chłopaki pognały w swoim tempie. Idę jednak z Godfreyem, który daje popis wolnego wchodzenia, wleczemy się dosłownie noga za nogą. Wreszcie docieramy do Kibo Hut na wysokości 4700 m. Tak więc pobiłam rekord wysokości na której byłam do tej pory (4430 m). Nie mam żadnych objawów choroby wysokościowej, oprócz tego że co chwilę latam do ubikacji, no ale to chyba z powodu litrów zimnej wody, które pochłaniam.


Jesteśmy tam ponad chmurami :
Tym razem śpimy w dużej sali, gdzie jest chyba z 15 lóżek. Na szczęście oprócz nas jest tylko para Hiszpanów. W tej sali też jemy. Dostajemy kolację. Jestem trochę zawiedziona, bo dają nam tylko zupę. A to ma być bardzo trudny dzień, bo w nocy atakujemy szczyt. Nie mogę w to uwierzyć no ale oprócz zupy nie dostajemy nic. To znaczy chleb tostowy, taki sztuczny amerykański, nie widziałam w sumie innego chleba w Tanzanii. Ale zapychanie się chlebem z dżemem mnie nie interesuje. Po prostu przyzwyczajona byłam, że jedzenia było zawsze bardzo dużo. No ale może z to z tego względu, że nie mieli tu dostępu do wody.

Stresuję się, bo jest zimno, nie wyobrażam sobie tego wyjścia w środku nocy i wielogodzinnego spacerowania po ciemku. Godfrey radzi, żeby butelkę z wodą podczas wchodzenia włożyć do skarpety, żaby nie zamarzła. Niestety dwie pary skarpet najcieplejszych, które też jako jedyne są czyste, zakładam na nogi, wodę wkładam więc do skarpety brudnej, no ale kto by zwracał uwagę na takie szczegóły. Przygotowuję też kijki, wcześniej szłam bez ich, no ale przy zdobywaniu szczytu powinny się przydać. No i bardzo się przydały. Ale wcześniej musiałam jeden skleić taśmą bo mi się zepsuł, drugi zablokował się, no ale Wim w cudowny sposób go odblokował, tak więc jest sprawny. Dziwne, że były w takim stanie, przecież używałam ich rok wcześniej i nic się z nimi nie działo. Może gdzieś samolocie, od nacisku na bagaż się coś z nimi stało. Nie wiem.

Po kolacji kładziemy się spać i mamy zostać obudzeni o 23.00.Godfrey już wcześniej informuje nas, że oni będą nieść nasze plecaki co mnie dosyć cieszy. W sumie to nie widziałam potem na szlaku, żeby przewodnicy nosili ludziom plecaki. Nie mogę zasnąć, wydaje mi się że nie zmrużyłam oka. Na szczęście nie jest zimno. Jak ja wielbiłam to spanie w schroniskach, w namiocie z moim śpiworem przemarzłabym na kość. Nadchodzi czas pobudki.

Przygotowuję dosłownie wszystkie rzeczy jakie mam ze sobą do ubrania na siebie. Dwie pary skarpet (tylko dwie, bo więcej nie zmieści mi się do buta- jedna para jest bardzo gruba o nazwie warm keaper czy cos takiego). Trzy pary spodni (polarowe, materiałowe i na wierzchu goretex). Cztery warstwy u góry. Czapka na głowę. Szalik okręcony na twarzy. Tylko rękawiczki mam mało przystosowane do warunków górskich. Biorę też batony kupione w Moshi.

Pijemy coś gorącego i wychodzimy. Mój plecak bierze Godfrey. Nie jest strasznie zimno. Później dowiadujemy się że mieliśmy dużo szczęścia jeśli chodzi o pogodę, praktycznie nie było wiatru, który bywa tak silny, że oczu nie można otworzyć.

Godfrey nas ustawia. Ja idę za nim, Piotrek za mną, Wim gdzieś z tyłu. Jest ciemno, w oddali widać korowód światełek z czołówek osób które wyszły wcześniej. Idziemy powoli, kijków nie potrzebuję, zwieszam je na plecach i idę z rękami w kieszeniach, bo ręce to jedyne miejsce, w które mi zimno. Cały czas się stresuję, że za chwilę będę mieć objawy choroby wysokościowej. Po chyba godzinie czuję, że coś zaczynam mniej widzieć. Nie zdaję sobie sprawy o co chodzi. W pewnej chwili Godfrey wyłącza swoją czołówkę. Idzie mi się ciężko. Bo moja czołówka jakby świeci, ale ja prawie nic nie widzę. Do tej pory nie wiem czy ona tak słabo świeciła od początku, czy bateria po drodze się wyczerpała i przestała dawać światło. Chyba taki jej urok, że nie świeci mocno zbyt długo. W każdym razie okazuje się, że Godfrey oddaje mi swoją czołówkę, twierdząc że on będzie szedł po ciemku. Strasznie mi głupio, tłumaczę się, że czołówka mi się zapaliła będąc w plecaku i tak się musiała palić bez sensu chyba cały dzień. Taka sytuacja miała miejsce wczoraj, a przecież lampkę kupiłam przed wyjazdem, tak więc baterie były nowe. W każdym razie Godfrey ucina dyskusję pytając mnie, czy na pewno chcę się przewrócić w ciemnościach. Biorę więc lampkę od niego. Idziemy i idziemy, co jakiś czas robimy przerwy na picie zimnej wody.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz