sobota, 4 maja 2013

Wspomnienia z Tanzanii, część II



18 lipca 2012

Rano jemy śniadanie. Jakiś miejscowy chłopak przychodzi z kameleonem na ręce- pierwszy raz widzę takie zwierzątko w realu. Niestety bardzo powoli zmienia kolor. Biorę go oczywiście sobie na rękę, fajne doświadczenie.


Zostawiamy część niepotrzebnych rzeczy w hotelu. Żona właściciela wiezie nas do Head quarters parku. Francuzka jedzie z nami, bo spędzi dzień z kobietą, żeby nie siedzieć w hotelu, gdzie chyba jest nudno na dłuższą metę. Mam okropny ból gardła i żadnych pastylek, zatrzymuję się więc w aptece i kupuję jeden listek tabletek. Dojeżdżamy na miejsce i zaczyna się czekanie. Nie mam zegarka i nie jestem w stanie określić ile czasu czekamy, ale trochę się nudzimy. JEST ZIMNO. Wzięłam nawet krótkie spodenki, bo czytałam że pierwszego dnia trekkingu jest bardzo ciepło, a tutaj było bardzo zimno i zbierało się na deszcz. Nie wygląda to zachęcająco. I nic nie widać wkoło. Wreszcie pojawił się nasz przewodnik. Zabierają nam plecaki, które od tej chwili będą nosić tragarze. Dostajemy paczki z lunchem. Butelkę wody dostaliśmy jeszcze w samochodzie.

Podeszliśmy do wejścia i spędziliśmy tam równie dużo czasu na czekaniu.

Wpisujemy się do książki wejść do parku i już tak będziemy się wpisywać w każdym schronisku.
 Umówiłam się, że zapłacę kartą opłaty parkowe i stresuje się, czy nie będzie żadnych problemów z kartą. Na szczęście wszystko ok., wstęp do parku na pięć dni kosztuje 520 $. Uważam że to wielka przesada, no ale chętnych nie brakuje. Spotykamy ekipę z Polski która przyjechała w te okolice tylko na jeden dzień zobaczyć Kili i niestety zbytnio nie mogła tego zamiaru zrealizować, bo poranek był bardzo mglisty.

Wczoraj dowiedzieliśmy się że ma iść z nami para Anglików. Dziś okazuje się, że to było chyba powiedziane, żeby nas skłonić do szybkiej decyzji. Nie ma takich osób. Jest za to Belg- Wim, ale jak się okazuje, on wybrał opcję 6dniową. Przewodnik nie miał takiej informacji i dowiaduje się o tym z rozmowy z nim, co mnie trochę dziwi.

Zaczyna padać deszcz, ubieram moje nowiutkie spodnie goretexowe i bardzo się cieszę, że zdecydowałam się na ich zakup. Bardzo przydadzą mi się również później. Naciągam również pokrowiec na plecaczek. Ruszamy.

 Droga prowadzi przez las deszczowy. Jeszcze nie orientuje się kto jest kto z naszej ekipy, idzie z nami Joseph i Buronaventure, o ile nie przekręcam imienia. Jak się potem okaże to przewodnicy- pomocnicy, moim zdaniem całkowicie zbędni, słabo mówią po angielsku i w ogóle są niezbyt przydatni. Deszcz kropi, ale korony drzew nad nami sprawiają, że nie jest to bardzo uciążliwe.
Tak jak się spodziewałam idziemy bardzo powoli. Charakterystyczne „pole,pole” usłyszymy jeszcze setki razy. Zwykle wole gnać po górach, bo wydaje mi się że jeśli będę iść powoli to zasłabnę. Naczytałam się jednak, że wchodzenie powoli na Kili to gwarancja sukcesu. Jeśli płacę tyle kasy, to chcę zrobić wszystko, żeby ten szczyt naprawdę zdobyć. Idę więc noga za nogą i nawet mi się to zaczyna podobać. Chłopaki zaczynają się buntować, bo wolą iść swoim rytmem i trudno im się wlec noga za nogą. Im bardziej oni się buntują, tym bardziej ja mam ochotę wchodzić wolno i wykonywać wszystkie polecenia przewodnika. Jak się później okaże najlepiej ze wszystkich zniosłam wejście na szczyt.

Dogania nas przewodnik Geofrey i wtedy zaczynamy iść naprawdę powoli. Od tej pory ciągle będzie zwracał na to uwagę, i zmuszał nas niejako do picia wody. Trzeba pić kilka litrów dziennie, nie jest to przyjemne, wlewać w siebie tyle zimnej wody, ale to też gwarantuje zmniejszenie objawów choroby wysokościowej.

Zatrzymujemy się na lunch. Wszystko wydaje się takie zorganizowane, oznaczone, siadamy na czystych ławeczkach, obok stoi opiekun tego miejsca, który natychmiast reaguje kiedy Piotrek zaczyna karmić zwierzęta. Bo z krzaków wychodzą coś jakby łasice, w dużych ilościach.

Nie można ich karmić. Idę do toalety, która jest również na wysokim poziomie – wyłożona kafelkami, co jest trochę śmieszne w górach.

Po drodze mijamy dużo osób które już schodzą. Jest różnica, bo my wleczemy się noga za nogą, a oni gnają jak na maratonie. Jak spojrzeć na narodowości to jest dużo Amerykanów i Azjatów. Język polski słyszę dopiero ostatniego dnia.

Niestety idziemy chyba jako ostatnia grupa, i nie widzimy żadnych zwierząt po drodze.

 A ludzie pisali, że można jakieś spotkać w tym lesie. Potem muszę stwierdzić że to była kwestia pogody, bo w drodze powrotnej ten odcinek wyglądał zupełnie inaczej.

Dochodzimy do miejsca noclegu Mandara hut na wysokości 2720 m.


Jest zimno. Ubieram czapkę i praktycznie już do końca będę ją nosić. Boję się, żeby nie zachorować. Boli mnie już gardło, więc szprycuję się Gripexem i witaminami. Często po zmianie klimatu, nawet jak jest ciepło, ja jestem przeziębiona. Nie chcę dopuścić do sytuacji, jaką miałam w Etiopii dwa lata temu, kiedy chora łaziłam w porze deszczowej po górach. Na szczęście ból gardła mija mi na drugi dzień i potem czuję się już dobrze.

Jeszcze po drodze przewodnik informuje nas że po przybyciu dostaniemy ciepłą wodę do mycia, popcorn a potem pójdziemy na wycieczkę do Maundi krater. Przewodnik zaczyna mi się podobać, bo sama chciałam wspomnieć o takiej opcji, wyczytałam w Internecie o tym. Tak więc dostajemy na naszą trójkę domek 4osobowy. Jest to taka chatka przedzielona na pół, z wejście m z dwóch stron i może tam spać w sumie 8 osób. Wybieram sobie pryczę na górze, są oprócz tego trzy na dole. Ja lubie spać u góry. No i przynoszą nam wodę w miskach, trochę nie wiemy co z nią zrobić, jest zimno a poza tym przecież znowu będziemy gdzieś wychodzić. Ja o ile pamiętam myję tylko ręce albo w ogóle nie korzystam.

Zostajemy zawołani do jadalni. Na stole zestaw, który będzie nam towarzyszył non stop, czyli mleko w proszku, kakao, herbata, kawa, dżem i cukier. I termos z ciepłą wodą na 4 szklanki napoju. Wim ma swój odrębny zestaw i mniejszy termos. W ogóle wszystkie grupy które siedzą obok, mają ten sam zestaw. Każdy ma swój obrus, po tym możemy później rozpoznać który stół został nakryty dla nas. Nasz obrus jest biały- w pingwinki. Jest też popcorn z ciasteczkami.

Ja robię sobie kakao, fajna odmiana po zimnej wodzie. Ciągle już będę na Kili pić kakao z mlekiem w proszku. Zjadamy, wypijamy i idziemy do krateru.


 Bez głównego przewodnika. To całkiem niedaleko, idzie się chyba z 10 minut od bazy, ale warto. Po drodze widzimy zbiegowisko obserwujące hiraxa na drzewie. Taka brązowa zmoczona kulka.

Ponieważ uwielbiam zwierzęta, sprawia mi to dużą radość. Krater jest ciekawy, taka niecka porośnięta trawą. Wchodzimy do środka i idziemy na drugą stronę. Niestety jest tak mgliście, że nie możemy nic zobaczyć na horyzoncie a podobno widać granicę z Kenią. Jestem niepocieszona.
 
 
 

 

Wracamy na kolację. Dostajemy rybę z ziemniakami i pomidorami. Podaną taki sposób że porcja na dwie osoby jest na jednym talerzu, a drugi talerz jest pusty. Jesteśmy trochę niezadowoleni i udajemy że nie rozumiemy intencji kucharza. W ogóle jedzenie było takie sobie, w porównaniu z jedzeniem na safari. Ale było go zawsze bardzo dużo, nie sposób zjeść wszystkiego. Czytałam, że typowym objawem na wysokościach jest brak apetytu, nie narzekałam jednak na taką przypadłość.

Po kolacji mamy briefing z Geofreyem, jak się okazuje codziennie wieczorem będzie nam tłumaczył, co będziemy robić kolejnego dnia. Można też zadawać pytania itp. Coraz bardziej zaczyna mi się podobać, że wszystko jest takie zorganizowane. Dostajemy przegotowany zapas wody w butelkach, to odbywa się zawsze rano albo wieczorem. Idziemy spać. Jak się później okazuje ta noc była zimniejsza od kolejnej. Ale w domku było ok, nie zmarzłam mimo cienkiego śpiwora. Zaczynam się cieszyć z wyboru trasy, bo spanie w namiotach przy takich temperaturach nie jest zbyt przyjemne.

Ciekawe jest też to że wydawało mi się że będą tu same duże grupy liczące kilkunastu uczestników. A w praktyce najwięcej jest grup dwu-trzyosobowych. Są też osoby, które wchodzą same.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz