sobota, 4 maja 2013

Wspomnienia z Tanzanii, część VII




23 lipca 2012

To dziwne, ale na wyprawach ZAWSZE jest za mało czasu i zawsze człowiek jest w biegu. Wydawało nam się że trzy tygodnie na mały kawałek Tanzanii to będzie aż nadto czasu, no ale wychodzi że wszystko wyjdzie nam na styk czasowo z rzeczy, które chcemy zrobić i zobaczyć. To był właśnie taki dzień, który miał być dniem odpoczynku po Kili przez safari, ale był bardzo obfity w wydarzenia.

Jaspar poinformował nas że pojedziemy z nim odebrać jakichś turystów, którzy idą na trekking. Jedziemy dość daleko, ale po fajnych okolicach. Po drodze na wprost samochodu rozbłyskuje Kili. W słońcu i przy zamglonym powietrzu to taki błysk, tak jakby to była fatamorgana. Widać właściwie tylko ośnieżoną czapę, tak jakby pod spodem nie było góry. Wychodzimy z auta i robimy zdjęcia.

                                        

 Potem dojeżdżamy do katolickiej misji. Zauważam naklejkę na samochodzie Jaspara, „Kilimanjaro. I did it” bardzo fajna. Zachwycam się i robię zdjęcie a on mówi, że nam da w biurze taką samą.
                                       

 Zabieramy Amerykankę i miejscowego księdza, studiującego obecnie w USA. Wykorzystuję okazję i pytam go o cmentarz w Tangeru. On pociąga temat, dzwoni do kogoś i daje nam numer do polskiego księdza, który zna szczegóły. Ważne jest na później że potwierdza że cmentarz jest w Tangeru. W necie znalazłam info, że znajduje się on pomiędzy dwoma miejscowościami. Ta informacja nam ułatwia wyprawę.

Dojeżdżamy do biura. Wiem że Wim jedzie na 5 dni na safari, ale mi jest szkoda kasy na tak długo. W sumie najbardziej chcę zobaczyć Serengeti i krater Ngorogoro, może ewentualnie park Lake Manyara. To daje 4 dni. Oczywiście jak to z Jasparem, nie ma żadnego problemu. Możemy jechać na 4 dni. Udaje mi się dużo utargować z pierwotnej ceny. Jeszcze dodatkowo mówię, że mamy swój namiot, co też obniża cenę. Tak więc płacimy od osoby 490 $.

Jestem zadowolona, bo już nie muszę się stresować szukaniem opcji na safari. Plan awaryjny miał być taki, że jedziemy do Arushy i tam szukamy. Bo tam niby więcej biur i opcji. No ale jak się potem okazało, niekoniecznie jest taniej.

Jaspar odwozi nas do hotelu, gdzie okazuje się że mamy coś dopłacać, bo recepcjonistka „made a mistake”. Naprawdę ciężko się dyskutuje, bo to jedyny jej argument ale my nie chcemy nic płacić. Mamy karteczkę na której pisze, że zapłaciliśmy. W końcu Jaspar się wkurza, rzuca jej jakiś pieniądz. No ale poniekąd to z ich powodu doszło do takiej sytuacji.

Ogarniamy się i pędzimy na autobus do Tangeru. Po drodze wymieniam jeszcze pieniądze w Azania banku. W Tanzanii obowiązują wysokie nominały w związku z tym najtańsze rzeczy kosztują tysiące szylingów. I wszystko wydaje się przez to drogie. I nosi się ze sobą góry pieniędzy. Wymieniając sumkę potrzebną na safari otrzymałam stosy banknotów. Pieniądze są piękne, prawie wszystkie ze zwierzętami. Ale chyba do końca pobytu nie udało mi się ustalić przelicznika szyling-pln.


                                               


Znajdujemy szybko autobus. Tym razem taki w którym można jechać w miarę cywilizowanych warunkach, bez dostawek itp. Prosimy, żeby powiedzieli nam gdzie wysiąść. Nie zapominają tego zrobić. Wysiadamy w Tangeru. Ciężko jest pytać o ten cmentarz. Niektórzy kompletnie nie wiedzą o co chodzi. Inni wiedzą i kierują nas. Wkoło lata mnóstwo pięknych motyli. 



W końcu dochodzimy do jakiejś misji świadków Jehowy czy coś takiego. Oni oferują się że nas zaprowadzą. Nie wiemy, jak to trudno znaleźć więc nie przystajemy na ta propozycję, prosimy tylko, żeby nam napisali w suahili na kartce czego szukamy. Facet pisze długą sentencję, która ma zabarwienie religijne. 
                                      

Idziemy, ale ciągle musimy pytać o drogę, a jesteśmy trochę na odludziu. Pokazuję karteczkę młodemu studentowi, który zaczyna nas prowadzić. Zmienia drogę na niby bezpieczniejszą. On sam nie wie gdzie jest ten cmentarz, podpytuje więc co trochę. Mówi że babcia mu mówiła, że tam były jakieś stare trzy groby czy coś takiego. Mijamy miasto, zaczyna się wioska z prostymi chatkami. Zaczynam wątpić w sens przyjazdu tu, myślę że nałazimy się i okaże się, że nic ciekawego nie zobaczymy. Wychodzimy już na jakieś pola.


Nagle w oddali widzę zadbaną biało- czerwoną tablicę z napisem w dwóch językach: „Cmentarz wygnańców polskich”. Jakie to wzruszające, zobaczyć coś takiego na afrykańskiej ziemi....





Kończy się polna droga a zaczyna się zadbana alejka prowadząca do muru cmentarza. Z widokiem na Mount Meru.



Wow. Naprawdę nie spodziewałam się czegoś takiego. Potem okazuje się, że kilka lat temu cmentarz być odnawiany. Wynurza się miejscowy opiekun cmentarza i otwiera bramę. W środku są groby ale i kapliczka z wystawą poświeconą wygnańcom. Część po polsku. Nad tym wszystkim górują ładnie przycięte drzewa.



Zaglądam do książki gości i widzę, że dużo osób tu przyjeżdża. Nie tylko z Polski. Widzę Kanadę, USA. Opiekun pokazuje nam artykuł z gazety, który mówi o tym że jego ojciec zaprzyjaźnił się z Polakami i opiekował ich grobami a potem przejął to jego syn, czyli mężczyzna, którego spotkaliśmy. Jestem wzruszona. Pytam się ile ma dzieci. Mówi że 8. Jestem wiec spokojna, że znajdą się kolejni opiekunowie. Cmentarzem interesuje się ambasada w Nairobi, konsul był tu podobno przedwczoraj. Zostawiamy datek na utrzymanie i idziemy dalej.

Dobrze, że ten student zaoferował się pójść z nami, bo znaleźć drogę jest naprawdę trudno. Student opowiada nam ciekawe rzeczy z życia miasta. Jest tu dużo uniwersytetów. Edukacja już w gimnazjum odbywa się po angielsku, suahili to przedmiot. Jest też duże jezioro, które mijaliśmy zresztą po drodze. Miejscowi nie lubią, żeby im robić zdjęcia. Dowiadujemy się wreszcie, dlaczego dzieci mimo wakacyjnej pory ciągle chodzą do szkoły. Mówi że był spis powszechny i dlatego przedłużono rok szkolny. W Tanzanii obowiązują mundurki i to naprawdę malowniczo wygląda, kiedy dzieci idą do szkoły. Widzimy dziewczynki, wszystkie w krótkich włosach. Student mówi, że to też taki wymóg, żeby dzieci nie odróżniały się od siebie. Wreszcie doprowadza nas do drogi.

Miejscowi pomagają nam zatrzymać autobus. Wchodzimy do pierwszego, ale jest przeładowany i facet od razu pyta czy chcemy stać. Wysiadamy więc. W drugim są dwa wolne miejsca, ale po drodze znacząco się zapełnia. Daleko jednak do ścisku, który przeżyjemy na Zanzibarze. Obok przysiada małe, nie wiem może druga klasa, dziecko wracające ze szkoły, wyciąga książkę PO ANGIELSKU i zaczyna czytać. Ksiązka jest o jakimś duszku. Niesamowity widok w środku Afryki, która nam się kojarzy z biedą i brakiem możliwości dla ludzi, którzy tam mieszkają. Nie dziwne że potem tak dobrze mówią w tym języku. Myję sobie ręce czyścikiem i młodzież z tyłu zaczyna się śmiać. Rozumiemy, kiedy mówią o nas bo słowo „mzungu” jest charakterystyczne. A często się to zdarza, że sobie komentują coś na temat „mzungu”.

Po drodze po lewej stronie możemy podziwiać Kili w całej swojej okazałości. Rzeczywiście, możemy potwierdzić przeczytane wcześniej info, że Kili zobaczyć można głównie wieczorem. Rano ukrywa się za chmurami. Jadać tutaj nie widzieliśmy szczytu ani przez chwile.

Dojeżdżamy do Moshi. Chcemy iść coś zjeść do tej knajpy z indyjsko- włoskim jedzeniem, którą już wypróbowaliśmy. Za chwile jednak zapadnie zmrok. Ja jednak MUSZE wrócić do hotelu, wspiąć się na taras widokowy i zrobić zdjęcia Kili. Po prostu nie przeżyję jak tego nie zrobię. W końcu po raz ostatni zobaczymy górę. Idziemy więc do hotelu, na szczęście Moshi jest małe, więc odległości to kilkaset metrów. 



Po obfotografowaniu góry możemy spokojnie iść coś zjeść. W hotelu kilka razy przypominamy się, że wyjeżdżamy bardzo rano i chcemy dostać śniadanie wcześniej- o 6.00. Znając ich mogą nam wywinąć jakiś numer.

Jestem podekscytowana jutrzejszym safari. Spełni się moje największe marzenie. Jeszcze w podstawówce kiedy czytałam książkę Ady Wińczy o Afryce marzyłam żeby kiedyś zobaczyć na żywo afrykańskie zwierzęta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz