30.01.2011
Lotnisko w Moskwie. Przylecieliśmy wczoraj. Spaliśmy w jedynym miejscu na lotnisku, gdzie była wykładzina i zgromadziło się mnóstwo podróżnych, żeby się zdrzemnąć. Samolot załadowany, choć ten do Moskwy był w miarę pusty. Moskwa zaśnieżona, ale nie przewidujemy żadnych opóźnień w odlocie.
Lot do Havany- już połowa dystansu za nami. Mamy wygodne miejsca, jedzenie też pyszne, można oglądać filmy i teledyski tak więc podróż się nie dłuży. Lecimy nad Islandią i gdzieś tam w górze.
31.01.2011
Już w Havanie. Kuba zaskakuje od samego początku. Z samolotu długo ją wypatrywałam. Wreszcie pojawiła się na horyzoncie.Taka zamglona i niewidoczna. Jak zbliżyliśmy się to przeżyłam szok. Nigdy w życiu nie widziałam tylu palm. Przeżyłam prawdziwy dreszczyk. Na lotnisku wszystko spokojnie- obawiałam się przedłużającej się odprawy a wszystko trwało ok. 5 minut ale trochę dłużej czekaliśmy na bagaże. Przyjechaliśmy taksówką do Centrum. Następny szok, bo ulica taka obskurna, weszliśmy na górę a tam szok no bo mieliśmy spać u kogoś w mieszkaniu. Kobieta, która pisała do mnie maila pięknym angielskim, niestety nic po angielsku nie mówiła. Wykąpałam się i padłam jak kamień. Aha, wieczorem jeszcze wyszliśmy na chwilę ale nic ciekawego nie widzieliśmy.
Obudziliśmy się wcześnie i ruszyliśmy na miasto. Pogoda super, niebo było częściowo zachmurzone więc dało się spokojnie łazić przez cały dzień. Wymieniliśmy peso convertible i peso kubańskie i uczyliśmy się je wydawać. Można się przy tym nieźle zestresować bo nie wiadomo gdzie i czym płacić.
01.02.2011
Jesteśmy w Viniales. Właśnie siedzę w bujanym fotelu przed casą. Wracając do Havany wczoraj to dużo łaziliśmy po centrum. Zwiedziliśmy muzeum rewolucji, kilka pięter z eksponatami z tamtych czasów, dużo okularów i nawet spodnie Fidela Castro. Chcieliśmy jeszcze zobaczyć fabrykę cygar, ale jak tam doszliśmy to okazało się, że była już zamknięta.
Jest tutaj mnóstwo miejsc, które przyprawiają mnie o gęsią skórkę. Wczoraj tak było na placu katedralnym, dziś w sumie wiele razy.
Wstaliśmy o 5.00, żeby udać się na dworzec i pojechać do Viniales. Okazało się, że nie ma miejsc w autobusie Viazul, więc skorzystaliśmy z okazji, chyba nielegalnej i za tą samą cenę pojechaliśmy z jakimś gościem starym, amerykańskim samochodem. Trzy godziny drogi i pełen komfort. I niezapomniane przeżycie. Zastanawiałam się, czy naprawdę warto tu przyjechać, ale widoki są rewelacyjne. Jak jechaliśmy to padało troszkę i była straszna mgła, ale jak już byliśmy na miejscu to wyszło słońce i odsłoniło piękną dolinę z ciekawymi górkami. Troszkę trwało znalezienie casy ale mamy taką w porządku za 15 cuc.
Potem ruszyliśmy do jaskiń. Widoki po drodze niezapomniane a droga długa bo aż 5,5 km. A w jaskini pełen odlot. Część czasu się idzie a część płynie motorówką i to wszystko za 5 cuc. Czułam się jak Christine w "Upiorze z opery". Niesamowite przeżycie i niezapomniany dzień. Potem poszliśmy jeszcze na mohito pierwsze na Kubie, ale jakoś specjalnie mnie nie zachwyciło. Zakupy w cuban peso bardzo ładnie się udają, wszystko co dziś jadłam kupiłam za moneda nationale oprócz wody mineralnej i mohito.
Generalnie przez cały dzień czułam się jak w raju- ta kwitnąca, zielona roślinność. palmy, bananowce i inne powoduje, że widoki zapierają dech w piersiach. Interesujące są też i upiększające ulice, niektóre samochody. U nas wszystkie samochody wyglądają tak samo a tu nie można od niektórych oczu oderwać.
02.02.2011
Dziś rano poszliśmy zwiedzać malowidło Mural de la Prehistoria. Malowidło takie sobie ale droga do niego piękna. Zjedliśmy pizze, loda i bułkę za pesos i pojechaliśmy pierwszy raz autobusem Viazul do Havany. Rzeczywiście podróż nieporównywalna do tej w tą stronę. Autokar średnio komfortowy, wypełniony turystami i jeszcze zatrzymywał się w różnych miejscach. Między innymi wjechał do parku narodowego las Terrases, co było akurat fajne. Zajechaliśmy do Havany na dworzec Viazul. Udało nam się kupić bilet do Varadero na jutro na 8.00. I zaczął się problem z casą. Wydawało się, że przy dworcu powinno być dużo cas i dużo naganiaczy, którzy będą je oferować. Wyszliśmy z dworca a tu nic. Zaczęliśmy chodzić w koło i okazało się, że to jakaś bogata dzielnica i wszystkie casy zaczynają się cenowo od 35 cuc co jest dużą kwotą. Nie udało nam się nic samemu znaleźć, w końcu jacyś naganiacze nam znaleźli coś w wypasionym domu za 30 cuc. Właśnie sobie siedzimy w kuchni. Jest tu m.in. sejf, telefon, telefon wewnętrzny w domu i inne luksusy. Mamy dla siebie całe mieszkanie w suterenie.
Opalona jestem cała w kratkę, nie wiem jak działa ten mój krem do opalania, bo cała jestem spieczona jak rak.
Już drugi raz nam się zdarzyło coś takiego, że chcieliśmy kupić chleb i stała kolejka. Okazało się, że można kupić ten chleb tylko jak się ma specjalne talony. Niesamowite uczucie, jak się chce coś kupić a nie można bo nie przysługuje.
03.02.2011
Budzę się codziennie o 5.00. Nie wiem czy to przez różnicę czasu, czy przez to że kładziemy się codziennie bardzo wcześnie spać czy przez to żę jestem jak zwykle podekscytowana, tym co się przydarzy. Martwię się, czy uda nam się zdobyć coś do jedzenia w pesos bo tu taka exclusive okolica, że wszystkie sklepy wyglądają na cuc. No i ciekawe jak będzie w tym Varadero, i czy uda nam się dostać bilety do Santiago de Cuba.
09.02.2011
Następnego dnia pojechaliśmy do Varadero. Trochę byłam sceptycznie nastawiona do tego miejsca. Zostawiliśmy bagaże na stacji i poszliśmy na plażę. Plaża powalająca - nigdy wcześniej nie widziałam takiej czyściutkiej, błękitnej wody i białego piasku. Położyłam się pod palmą i rozpływałam się z zachwytu. Widziałam m.in ogromniastego kraba. Wbrew naszym obawom udało się znaleźć miejsce z jedzonkiem za peso kubańskie. Rzuciliśmy się na pizzę z serem, potem trochę połaziliśmy po zachodzie słońca i wróciliśmy na stację, żeby udać się do Santiago. Podróż szybko zleciała mimo tego, że była taka długa. Wysiedliśmy w Santiago i okazało się że następny autobus jest na drugi dzień rano. Zostaliśmy więc na noc. Przez dworcem było mnóstwo naganiaczy. Prawie nas zakrzyczeli. Wybraliśmy jednego i zabrał nas do centrum i jeszcze chciał naciągnąć na taksówkę ale się nie daliśmy. Połaziliśmy trochę po mieście ale nie zrobiło takiego wrażenia jak poprzednie rzeczy, które zwiedzaliśmy na Kubie. Wreszcie poszliśmy na cmentarz i to było super. Cmentarz Świętej Ifigenii to niby drugi najstarszy cmentarz na Kubie. Mieliśmy przewodnika, który opowiadał nam o historii cmentarza i pokazał zmianę warty przy mauzoleum Jose Martin. Na Kubie prywatne mogą być tylko groby. Kto nie ma takiego pochowany jest w grobowcu zbiorowym a po dwóch dekadach jego szczątki wyjmowane są z grobu i umieszczane w ścianie cmentarza.
Następnego dnia pojechaliśmy do Baracoa. To miało być najpiękniejsze miejsca na Kubie ale miasteczko nie robi zbyt wielkiego wrażenia, ze względu na socjalistyczne budowle. Właściciele noclegów coś chcieli nas rozdeptać przed wejściem na dworzec. Bardzo łatwo było więc znaleźć nocleg.
Rzuciliśmy rzeczy i poszliśmy do miasta. Pooglądaliśmy i wstąpiliśmy na czekoladę do polecanej czekoladziarni, gdyż w pobliżu jest fabryka czekolady. Wstąpiliśmy też do biura, żeby zapisać się na wycieczkę do Humbout parku, ale nie powiedziano nam żadnych konkretów czy wycieczka się odbędzie czy nie. Potem poszliśmy na plażę, była pokryta orzechami kokosa, śmieciami i czarnym piaskiem. Na drugi dzień poszliśmy na rynek w sprawie tej wycieczki ale okazało się że przyszliśmy za późno i nie wiadomo czy oni pojechali czy nie. Spotkaliśmy na rynku dwie Polki z jakiejś wycieczki. Dzień zapowiadał się kijowo. Poszliśmy na plażę. Tam spotkaliśmy faceta, który chciał nam zerwać kokosy z drzewa. To było fajne, wspiął się na drzewo, strząsnął orzechy, rozbił nam i dał wypić zawartość. Potem, mimo, że prawie nie mówił po angielsku, zabrał nas do jaskini, gdzie można było się kąpać a potem na Playa Blanca. Plaża była miniaturowa z wejściem do wody pośród skał. Zostaliśmy tam trochę. W ogóle okolica tam była przepiękna. Palmy, wzgórza, krystalicznie czysta woda, pod którą widać było wędrujące kraby.
Na następny dzień pojechaliśmy do Guantanamo. Strasznie liczyłam na to, że uda nam się zobaczyć sławną amerykańską bazę ale niestety się nie udało. Rano w Baracoa poszliśmy na dworzec lokalny bo jeżdżenie Viazul już nam się znudziło. Tuż po przyjściu udało nam się znaleźć ciężarówkę do Guantanamo. Wbrew obawom nie była bardzo zatłoczona i w kilka godzin udało się dojechać. Po drodze spotkałam Kubańczyka, który mieszkał kiedyś w Niemczech i pogadałam sobie po niemiecku. W Guantanamo okazało się, że pociąg jest dopiero za dwa dni i że nie uda się zwiedzić bazy. Trzeba mieć na to zezwolenie, które wymaga kilku dni załatwiania. Poszliśmy coś zjeść wieczorem za cuc ale jedzenie było obrzydliwe.
W końcu zostaliśmy jeszcze jeden dzień i to był bardzo fajny dzień. Poszliśmy kupić bilety na pociąg co było nie lada wyzwaniem, potem do muzeum a potem na kawę - ja wypiłam dwie a Piotrek trzy- normalną, z likierem i z jakąś ambrozją. Potem zaszliśmy do restauracji, która była wskazana w Lonely Planet. Ale teraz to była inna restauracja i to wszystko było niesamowite. Drzwi są zamknięte, żeby się dostać do środka trzeba walić kilka razy. Okna są szczelnie zasłonięte a jedzenie jest przepyszne i płaci się moneda nationale. Zamówiłam wołowinę, sałatkę i trzy soki. Po południu poszliśmy jeszcze zobaczyć największy plac rewolucji czy tam drugi z kolei największy i Piotrek poszedł do domu a ja wróciłam do tej restauracji. Wziełam wołowinę, ryż, soki i kokosa na deser. Na przeciwko siedziało dwóch młodych przystojnych chłopaków i jeden postawił mi sok, potem podszedł i coś zagadał ale chyba się spłoszył, jak zobaczył że nie kumam po hiszpańsku.W ogóle tam zaczepiają wszyscy faceci.
Dziś jest dzień w którym piszę. Rano w stresie udaliśmy się na stację, żeby rzeczywiści odjechać. Czatowaliśmy przy pociągu ale wyrzucono nas do poczekalni. Potem okazało się, że miejsca są numerowane a wagon bez przedziału, mimo że zniszczony to bardzo komfortowy, mnóstwo miejsca i rozkładane siedzenia. Wyjechaliśmy zgodnie z godziną odjazdu, która zresztą w ciągu tych trzech dni podawana nam była ciągle inaczej. No ale potem utknęliśmy gdzieś w polu, przyszła jakaś Policja, czegoś szukali ludziom w torbach ale nas ominęli. Stoimy i nic nie rozumiemy, co się dzieje.
10.02.2011
Dojechaliśmy do Santa Clara z trzygodzinnym opóźnieniem, co nam było bardzo na rękę, bo jeśli byśmy przyjechali planowo to bylibyśmy o 1.30 czy tam 2.30 i czekałaby nas noc na dworcu a tak kiedy dojechaliśmy 4.30-5.00 to już był ranek i mogliśmy się spokojnie udać na poszukiwanie casy. Najpierw poszliśmy na dworzec, żeby sprawdzić połączenie do Havany. Okazało się, że jest tam mnóstwo okazji żeby pojechać taksówką, co nam oczywiście najbardziej pasowało. Od razu znalazła się okazja i naganiacz zabrał nas do casy i nawet udało się opuścić cenę, którą kobieta żądała. Umyliśmy się i totalnie zmęczeni po nocnej podróży poszliśmy zwiedzać. Najpierw do pomnika pociągu wykolejonego przez Che. To miasto w ogóle było całe przesiąknięte Che- Che wszędzie. Wykolejony pociąg był taki sobie. Aha, ale najpierw poszliśmy do fabryki cygar. Trochę nie było wiadomo, czy w ogóle uda się wejść z marszu ale nie było z tym problemu. Fabryka w sumie ciekawa. W pobliskim sklepie kupiliśmy po dwa cygara.
No i potem poszliśmy do pociągu. A potem do mauzoleum Che. Mauzoleum imponujące. To znaczy jest tak pomnik, muzeum i samo mauzoleum. Osobiście bardziej podobało mi się w mauzoleum Lenina, ale to tutaj też robi wrażenie. Musi być jakieś całkiem nowe. Jak wracaliśmy to zbierało się na deszcz i niedługo potem jak już weszliśmy do domu to zaczeło lać strasznie mocno - jak deszcze znane mi z Etiopii. Padłam ale jakoś nie czułam strasznego zmęczenia. Na drugi dzień to jest dziś pojechaliśmy do Havany. Facet umówiony wczoraj po nas przyjechał i okazało się że mamy jechać takim jak on to powiedział taxi colectivo z dwoma innymi facetami. I jeszcze chciał za to 20 cuc ( a autobu jest 18 cuc) ale po naszym oburzeniu opuścił do 15 cuc.
No i o 10.00 byliśmy na miejscu. Po chwili mieliśmy casę już w samym centrum obok Capitolu. Powłóczyliśmy się po ulicach i zrobił się wieczór a potem noc. Zrobiliśmy też zakupy- rum, likier i kawa.
Opalona jestem cała w kratkę, nie wiem jak działa ten mój krem do opalania, bo cała jestem spieczona jak rak.
Już drugi raz nam się zdarzyło coś takiego, że chcieliśmy kupić chleb i stała kolejka. Okazało się, że można kupić ten chleb tylko jak się ma specjalne talony. Niesamowite uczucie, jak się chce coś kupić a nie można bo nie przysługuje.
03.02.2011
Budzę się codziennie o 5.00. Nie wiem czy to przez różnicę czasu, czy przez to że kładziemy się codziennie bardzo wcześnie spać czy przez to żę jestem jak zwykle podekscytowana, tym co się przydarzy. Martwię się, czy uda nam się zdobyć coś do jedzenia w pesos bo tu taka exclusive okolica, że wszystkie sklepy wyglądają na cuc. No i ciekawe jak będzie w tym Varadero, i czy uda nam się dostać bilety do Santiago de Cuba.
09.02.2011
Następnego dnia pojechaliśmy do Varadero. Trochę byłam sceptycznie nastawiona do tego miejsca. Zostawiliśmy bagaże na stacji i poszliśmy na plażę. Plaża powalająca - nigdy wcześniej nie widziałam takiej czyściutkiej, błękitnej wody i białego piasku. Położyłam się pod palmą i rozpływałam się z zachwytu. Widziałam m.in ogromniastego kraba. Wbrew naszym obawom udało się znaleźć miejsce z jedzonkiem za peso kubańskie. Rzuciliśmy się na pizzę z serem, potem trochę połaziliśmy po zachodzie słońca i wróciliśmy na stację, żeby udać się do Santiago. Podróż szybko zleciała mimo tego, że była taka długa. Wysiedliśmy w Santiago i okazało się że następny autobus jest na drugi dzień rano. Zostaliśmy więc na noc. Przez dworcem było mnóstwo naganiaczy. Prawie nas zakrzyczeli. Wybraliśmy jednego i zabrał nas do centrum i jeszcze chciał naciągnąć na taksówkę ale się nie daliśmy. Połaziliśmy trochę po mieście ale nie zrobiło takiego wrażenia jak poprzednie rzeczy, które zwiedzaliśmy na Kubie. Wreszcie poszliśmy na cmentarz i to było super. Cmentarz Świętej Ifigenii to niby drugi najstarszy cmentarz na Kubie. Mieliśmy przewodnika, który opowiadał nam o historii cmentarza i pokazał zmianę warty przy mauzoleum Jose Martin. Na Kubie prywatne mogą być tylko groby. Kto nie ma takiego pochowany jest w grobowcu zbiorowym a po dwóch dekadach jego szczątki wyjmowane są z grobu i umieszczane w ścianie cmentarza.
Następnego dnia pojechaliśmy do Baracoa. To miało być najpiękniejsze miejsca na Kubie ale miasteczko nie robi zbyt wielkiego wrażenia, ze względu na socjalistyczne budowle. Właściciele noclegów coś chcieli nas rozdeptać przed wejściem na dworzec. Bardzo łatwo było więc znaleźć nocleg.
Rzuciliśmy rzeczy i poszliśmy do miasta. Pooglądaliśmy i wstąpiliśmy na czekoladę do polecanej czekoladziarni, gdyż w pobliżu jest fabryka czekolady. Wstąpiliśmy też do biura, żeby zapisać się na wycieczkę do Humbout parku, ale nie powiedziano nam żadnych konkretów czy wycieczka się odbędzie czy nie. Potem poszliśmy na plażę, była pokryta orzechami kokosa, śmieciami i czarnym piaskiem. Na drugi dzień poszliśmy na rynek w sprawie tej wycieczki ale okazało się że przyszliśmy za późno i nie wiadomo czy oni pojechali czy nie. Spotkaliśmy na rynku dwie Polki z jakiejś wycieczki. Dzień zapowiadał się kijowo. Poszliśmy na plażę. Tam spotkaliśmy faceta, który chciał nam zerwać kokosy z drzewa. To było fajne, wspiął się na drzewo, strząsnął orzechy, rozbił nam i dał wypić zawartość. Potem, mimo, że prawie nie mówił po angielsku, zabrał nas do jaskini, gdzie można było się kąpać a potem na Playa Blanca. Plaża była miniaturowa z wejściem do wody pośród skał. Zostaliśmy tam trochę. W ogóle okolica tam była przepiękna. Palmy, wzgórza, krystalicznie czysta woda, pod którą widać było wędrujące kraby.
Na następny dzień pojechaliśmy do Guantanamo. Strasznie liczyłam na to, że uda nam się zobaczyć sławną amerykańską bazę ale niestety się nie udało. Rano w Baracoa poszliśmy na dworzec lokalny bo jeżdżenie Viazul już nam się znudziło. Tuż po przyjściu udało nam się znaleźć ciężarówkę do Guantanamo. Wbrew obawom nie była bardzo zatłoczona i w kilka godzin udało się dojechać. Po drodze spotkałam Kubańczyka, który mieszkał kiedyś w Niemczech i pogadałam sobie po niemiecku. W Guantanamo okazało się, że pociąg jest dopiero za dwa dni i że nie uda się zwiedzić bazy. Trzeba mieć na to zezwolenie, które wymaga kilku dni załatwiania. Poszliśmy coś zjeść wieczorem za cuc ale jedzenie było obrzydliwe.
W końcu zostaliśmy jeszcze jeden dzień i to był bardzo fajny dzień. Poszliśmy kupić bilety na pociąg co było nie lada wyzwaniem, potem do muzeum a potem na kawę - ja wypiłam dwie a Piotrek trzy- normalną, z likierem i z jakąś ambrozją. Potem zaszliśmy do restauracji, która była wskazana w Lonely Planet. Ale teraz to była inna restauracja i to wszystko było niesamowite. Drzwi są zamknięte, żeby się dostać do środka trzeba walić kilka razy. Okna są szczelnie zasłonięte a jedzenie jest przepyszne i płaci się moneda nationale. Zamówiłam wołowinę, sałatkę i trzy soki. Po południu poszliśmy jeszcze zobaczyć największy plac rewolucji czy tam drugi z kolei największy i Piotrek poszedł do domu a ja wróciłam do tej restauracji. Wziełam wołowinę, ryż, soki i kokosa na deser. Na przeciwko siedziało dwóch młodych przystojnych chłopaków i jeden postawił mi sok, potem podszedł i coś zagadał ale chyba się spłoszył, jak zobaczył że nie kumam po hiszpańsku.W ogóle tam zaczepiają wszyscy faceci.
Dziś jest dzień w którym piszę. Rano w stresie udaliśmy się na stację, żeby rzeczywiści odjechać. Czatowaliśmy przy pociągu ale wyrzucono nas do poczekalni. Potem okazało się, że miejsca są numerowane a wagon bez przedziału, mimo że zniszczony to bardzo komfortowy, mnóstwo miejsca i rozkładane siedzenia. Wyjechaliśmy zgodnie z godziną odjazdu, która zresztą w ciągu tych trzech dni podawana nam była ciągle inaczej. No ale potem utknęliśmy gdzieś w polu, przyszła jakaś Policja, czegoś szukali ludziom w torbach ale nas ominęli. Stoimy i nic nie rozumiemy, co się dzieje.
10.02.2011
Dojechaliśmy do Santa Clara z trzygodzinnym opóźnieniem, co nam było bardzo na rękę, bo jeśli byśmy przyjechali planowo to bylibyśmy o 1.30 czy tam 2.30 i czekałaby nas noc na dworcu a tak kiedy dojechaliśmy 4.30-5.00 to już był ranek i mogliśmy się spokojnie udać na poszukiwanie casy. Najpierw poszliśmy na dworzec, żeby sprawdzić połączenie do Havany. Okazało się, że jest tam mnóstwo okazji żeby pojechać taksówką, co nam oczywiście najbardziej pasowało. Od razu znalazła się okazja i naganiacz zabrał nas do casy i nawet udało się opuścić cenę, którą kobieta żądała. Umyliśmy się i totalnie zmęczeni po nocnej podróży poszliśmy zwiedzać. Najpierw do pomnika pociągu wykolejonego przez Che. To miasto w ogóle było całe przesiąknięte Che- Che wszędzie. Wykolejony pociąg był taki sobie. Aha, ale najpierw poszliśmy do fabryki cygar. Trochę nie było wiadomo, czy w ogóle uda się wejść z marszu ale nie było z tym problemu. Fabryka w sumie ciekawa. W pobliskim sklepie kupiliśmy po dwa cygara.
No i potem poszliśmy do pociągu. A potem do mauzoleum Che. Mauzoleum imponujące. To znaczy jest tak pomnik, muzeum i samo mauzoleum. Osobiście bardziej podobało mi się w mauzoleum Lenina, ale to tutaj też robi wrażenie. Musi być jakieś całkiem nowe. Jak wracaliśmy to zbierało się na deszcz i niedługo potem jak już weszliśmy do domu to zaczeło lać strasznie mocno - jak deszcze znane mi z Etiopii. Padłam ale jakoś nie czułam strasznego zmęczenia. Na drugi dzień to jest dziś pojechaliśmy do Havany. Facet umówiony wczoraj po nas przyjechał i okazało się że mamy jechać takim jak on to powiedział taxi colectivo z dwoma innymi facetami. I jeszcze chciał za to 20 cuc ( a autobu jest 18 cuc) ale po naszym oburzeniu opuścił do 15 cuc.
No i o 10.00 byliśmy na miejscu. Po chwili mieliśmy casę już w samym centrum obok Capitolu. Powłóczyliśmy się po ulicach i zrobił się wieczór a potem noc. Zrobiliśmy też zakupy- rum, likier i kawa.