poniedziałek, 1 września 2014

Wspomnienia z Kuby - luty 2011

30.01.2011

Lotnisko w Moskwie. Przylecieliśmy wczoraj. Spaliśmy w jedynym miejscu na lotnisku, gdzie była wykładzina i zgromadziło się mnóstwo podróżnych, żeby się zdrzemnąć. Samolot załadowany, choć ten do Moskwy był w miarę pusty. Moskwa zaśnieżona, ale nie przewidujemy żadnych opóźnień w odlocie.

Lot do Havany- już połowa dystansu za nami. Mamy wygodne miejsca, jedzenie też pyszne, można oglądać filmy i teledyski tak więc podróż się nie dłuży. Lecimy nad Islandią i gdzieś tam w górze.

31.01.2011

Już w Havanie. Kuba zaskakuje od samego początku. Z samolotu długo ją wypatrywałam. Wreszcie pojawiła się na horyzoncie.Taka zamglona i niewidoczna. Jak zbliżyliśmy się to przeżyłam szok. Nigdy w życiu nie widziałam tylu palm. Przeżyłam prawdziwy dreszczyk. Na lotnisku wszystko spokojnie- obawiałam się przedłużającej się odprawy a wszystko trwało ok. 5 minut ale trochę dłużej czekaliśmy na bagaże. Przyjechaliśmy taksówką do Centrum. Następny szok, bo ulica taka obskurna, weszliśmy na górę a tam szok no bo mieliśmy spać u kogoś w mieszkaniu. Kobieta, która pisała do mnie maila pięknym angielskim, niestety nic po angielsku nie mówiła. Wykąpałam się i padłam jak kamień. Aha, wieczorem jeszcze wyszliśmy na chwilę ale nic ciekawego nie widzieliśmy.

Obudziliśmy się wcześnie i ruszyliśmy na miasto. Pogoda super, niebo było częściowo zachmurzone więc dało się spokojnie łazić przez cały dzień. Wymieniliśmy peso convertible i peso kubańskie i uczyliśmy się je wydawać.  Można się przy tym nieźle zestresować bo nie wiadomo gdzie i czym płacić. 

01.02.2011

Jesteśmy w Viniales. Właśnie siedzę w bujanym fotelu przed casą. Wracając do Havany wczoraj to dużo łaziliśmy po centrum. Zwiedziliśmy muzeum rewolucji, kilka pięter z eksponatami z tamtych czasów, dużo okularów i nawet spodnie Fidela Castro. Chcieliśmy jeszcze zobaczyć fabrykę cygar, ale jak tam doszliśmy to okazało się, że była już zamknięta. 

Jest tutaj mnóstwo miejsc, które przyprawiają mnie o gęsią skórkę. Wczoraj tak było na placu katedralnym, dziś w sumie wiele razy. 
Wstaliśmy o 5.00, żeby udać się na dworzec i pojechać do Viniales. Okazało się, że nie ma miejsc w autobusie Viazul, więc skorzystaliśmy z okazji, chyba nielegalnej i za tą samą cenę pojechaliśmy z jakimś gościem starym, amerykańskim samochodem. Trzy godziny drogi i pełen komfort. I niezapomniane przeżycie. Zastanawiałam się, czy naprawdę warto tu przyjechać, ale widoki są rewelacyjne. Jak jechaliśmy to padało troszkę i była straszna mgła, ale jak już byliśmy na miejscu to wyszło słońce i odsłoniło piękną dolinę z ciekawymi górkami. Troszkę trwało znalezienie casy ale mamy taką w porządku za 15 cuc. 

Potem ruszyliśmy do jaskiń. Widoki po drodze niezapomniane a droga długa bo aż 5,5 km. A w jaskini pełen odlot. Część czasu się idzie a część płynie motorówką i to wszystko za 5 cuc. Czułam się jak Christine w "Upiorze z opery". Niesamowite przeżycie i niezapomniany dzień. Potem poszliśmy jeszcze na mohito pierwsze na Kubie, ale jakoś specjalnie mnie nie zachwyciło. Zakupy w cuban peso bardzo ładnie się udają, wszystko co dziś jadłam kupiłam za moneda nationale oprócz wody mineralnej i mohito.

Generalnie przez cały dzień czułam się jak w raju- ta kwitnąca, zielona roślinność. palmy, bananowce i inne powoduje, że widoki zapierają dech w piersiach. Interesujące są też i upiększające ulice, niektóre samochody. U nas wszystkie samochody wyglądają tak samo a tu nie można od niektórych oczu oderwać.

02.02.2011

Dziś rano poszliśmy zwiedzać malowidło Mural de la Prehistoria. Malowidło takie sobie ale droga do niego piękna. Zjedliśmy pizze, loda i bułkę za pesos i pojechaliśmy pierwszy raz autobusem Viazul do Havany. Rzeczywiście podróż nieporównywalna do tej w tą stronę. Autokar średnio komfortowy, wypełniony turystami i jeszcze zatrzymywał się w różnych miejscach. Między innymi wjechał do parku narodowego las Terrases, co było akurat fajne. Zajechaliśmy do Havany na dworzec Viazul. Udało nam się kupić bilet do Varadero na jutro na 8.00. I zaczął się problem z casą. Wydawało się, że przy dworcu powinno być dużo cas i dużo naganiaczy, którzy będą je oferować. Wyszliśmy z dworca a tu nic. Zaczęliśmy chodzić w koło i okazało się, że to jakaś bogata dzielnica i wszystkie casy zaczynają się cenowo od 35 cuc co jest dużą kwotą. Nie udało nam się nic samemu znaleźć, w końcu jacyś naganiacze nam znaleźli coś w wypasionym domu za 30 cuc. Właśnie sobie siedzimy w kuchni. Jest tu m.in. sejf, telefon, telefon wewnętrzny w domu i inne luksusy. Mamy dla siebie całe mieszkanie w suterenie.

Opalona jestem cała w kratkę, nie wiem jak działa ten mój krem do opalania, bo cała jestem spieczona jak rak.

Już drugi raz nam się zdarzyło coś takiego, że chcieliśmy kupić chleb i stała kolejka. Okazało się, że można kupić ten chleb tylko jak się ma specjalne talony. Niesamowite uczucie, jak się chce coś kupić a nie można bo nie przysługuje.

03.02.2011

Budzę się codziennie o 5.00. Nie wiem czy to przez różnicę czasu, czy przez to że kładziemy się codziennie bardzo wcześnie spać czy przez to żę jestem jak zwykle podekscytowana, tym co się przydarzy. Martwię się, czy uda nam się zdobyć coś do jedzenia w pesos bo tu taka exclusive okolica, że wszystkie sklepy wyglądają na cuc. No i ciekawe jak będzie w tym Varadero, i czy uda nam się dostać bilety do Santiago de Cuba.

09.02.2011

Następnego dnia pojechaliśmy do Varadero. Trochę byłam sceptycznie nastawiona do tego miejsca. Zostawiliśmy bagaże na stacji i poszliśmy na plażę. Plaża powalająca - nigdy wcześniej nie widziałam takiej czyściutkiej, błękitnej wody i białego piasku. Położyłam się pod palmą i rozpływałam się z zachwytu. Widziałam m.in ogromniastego kraba. Wbrew naszym obawom udało się znaleźć miejsce z jedzonkiem za peso kubańskie. Rzuciliśmy się na pizzę z serem, potem trochę połaziliśmy po zachodzie słońca i wróciliśmy na stację, żeby udać się do Santiago. Podróż szybko zleciała mimo tego, że była taka długa. Wysiedliśmy w Santiago i okazało się że następny autobus jest na drugi dzień rano. Zostaliśmy więc na noc. Przez dworcem było mnóstwo naganiaczy. Prawie nas zakrzyczeli. Wybraliśmy jednego i zabrał nas do centrum i jeszcze chciał naciągnąć na taksówkę ale się nie daliśmy. Połaziliśmy trochę po mieście ale nie zrobiło takiego wrażenia jak poprzednie rzeczy, które zwiedzaliśmy na Kubie. Wreszcie poszliśmy na cmentarz i to było super.  Cmentarz Świętej Ifigenii to niby drugi najstarszy cmentarz na Kubie. Mieliśmy przewodnika, który opowiadał nam o historii cmentarza i pokazał zmianę warty przy mauzoleum Jose Martin. Na Kubie prywatne mogą być tylko groby. Kto nie ma takiego pochowany jest w grobowcu zbiorowym a po dwóch dekadach jego szczątki wyjmowane są z grobu i umieszczane w ścianie cmentarza.

Następnego dnia pojechaliśmy do Baracoa. To miało być najpiękniejsze miejsca na Kubie ale miasteczko nie robi zbyt wielkiego wrażenia, ze względu na socjalistyczne budowle. Właściciele noclegów coś chcieli nas rozdeptać przed wejściem na dworzec. Bardzo łatwo było więc znaleźć nocleg.

Rzuciliśmy rzeczy i poszliśmy do miasta. Pooglądaliśmy i wstąpiliśmy na czekoladę do polecanej czekoladziarni, gdyż w pobliżu jest fabryka czekolady. Wstąpiliśmy też do biura, żeby zapisać się na wycieczkę do Humbout parku, ale nie powiedziano nam żadnych konkretów czy wycieczka się odbędzie czy nie. Potem poszliśmy na plażę, była pokryta orzechami kokosa, śmieciami i czarnym piaskiem. Na drugi dzień poszliśmy na rynek w sprawie tej wycieczki ale okazało się że przyszliśmy za późno i nie wiadomo czy oni pojechali czy nie. Spotkaliśmy na rynku dwie Polki z jakiejś wycieczki. Dzień zapowiadał się kijowo. Poszliśmy na plażę. Tam spotkaliśmy faceta, który chciał nam zerwać kokosy z drzewa. To było fajne, wspiął się na drzewo, strząsnął orzechy, rozbił nam i dał wypić zawartość. Potem, mimo, że prawie nie mówił po angielsku, zabrał nas do jaskini, gdzie można było się kąpać a potem na Playa Blanca. Plaża była miniaturowa z wejściem do wody pośród skał. Zostaliśmy tam trochę. W ogóle okolica tam była przepiękna. Palmy, wzgórza, krystalicznie czysta woda, pod którą widać było wędrujące kraby.

Na następny dzień pojechaliśmy do Guantanamo. Strasznie liczyłam na to, że uda nam się zobaczyć sławną amerykańską bazę ale niestety się nie udało. Rano w Baracoa poszliśmy na dworzec lokalny bo jeżdżenie Viazul już nam się znudziło. Tuż po przyjściu udało nam się znaleźć ciężarówkę do Guantanamo. Wbrew obawom nie była bardzo zatłoczona i w kilka godzin udało się dojechać. Po drodze spotkałam Kubańczyka, który mieszkał kiedyś w Niemczech i pogadałam sobie po niemiecku.  W Guantanamo okazało się, że pociąg jest dopiero za dwa dni i że nie uda się zwiedzić bazy. Trzeba mieć na to zezwolenie, które wymaga kilku dni załatwiania. Poszliśmy coś zjeść wieczorem za cuc ale jedzenie było obrzydliwe.

W końcu zostaliśmy jeszcze jeden dzień i to był bardzo fajny dzień. Poszliśmy kupić bilety na pociąg co było nie lada wyzwaniem, potem do muzeum a potem na kawę - ja wypiłam dwie a Piotrek trzy- normalną, z likierem i z jakąś ambrozją. Potem zaszliśmy do restauracji, która była wskazana w Lonely Planet. Ale teraz to była inna restauracja i to wszystko było niesamowite.  Drzwi są zamknięte, żeby się dostać do środka trzeba walić kilka razy. Okna są szczelnie zasłonięte a jedzenie jest przepyszne i płaci się moneda nationale. Zamówiłam wołowinę, sałatkę i trzy soki. Po południu poszliśmy jeszcze zobaczyć największy plac rewolucji czy tam drugi z kolei największy i Piotrek poszedł do domu a ja wróciłam do tej restauracji. Wziełam wołowinę, ryż, soki i kokosa na deser. Na przeciwko siedziało dwóch młodych przystojnych chłopaków i jeden postawił mi sok, potem podszedł i coś zagadał ale chyba się spłoszył, jak zobaczył że nie kumam po hiszpańsku.W ogóle tam zaczepiają wszyscy faceci.

Dziś jest dzień w którym piszę. Rano w stresie udaliśmy się na stację, żeby rzeczywiści odjechać. Czatowaliśmy przy pociągu ale wyrzucono nas do poczekalni. Potem okazało się, że miejsca są numerowane a wagon bez przedziału, mimo że zniszczony to bardzo komfortowy, mnóstwo miejsca i rozkładane siedzenia. Wyjechaliśmy zgodnie z godziną odjazdu, która zresztą w ciągu tych trzech dni podawana nam była ciągle inaczej. No ale potem utknęliśmy gdzieś w polu, przyszła jakaś Policja, czegoś szukali ludziom w torbach ale nas ominęli. Stoimy i nic nie rozumiemy, co się dzieje.

10.02.2011

Dojechaliśmy do Santa Clara z trzygodzinnym opóźnieniem, co nam było bardzo na rękę, bo jeśli byśmy przyjechali planowo to bylibyśmy o 1.30 czy tam 2.30 i czekałaby nas noc na dworcu a tak kiedy dojechaliśmy 4.30-5.00 to już był ranek i mogliśmy się spokojnie udać na poszukiwanie casy. Najpierw poszliśmy na dworzec, żeby sprawdzić połączenie do Havany. Okazało się, że jest tam mnóstwo okazji żeby pojechać taksówką, co nam oczywiście najbardziej pasowało. Od razu znalazła się okazja i naganiacz zabrał nas do casy i nawet udało się opuścić cenę, którą kobieta żądała. Umyliśmy się i totalnie zmęczeni po nocnej podróży poszliśmy zwiedzać. Najpierw do pomnika pociągu wykolejonego przez Che. To miasto w ogóle było całe przesiąknięte Che- Che wszędzie. Wykolejony pociąg był taki sobie. Aha, ale najpierw poszliśmy do fabryki cygar. Trochę nie było wiadomo, czy w ogóle uda się wejść z marszu ale nie było z tym problemu. Fabryka w sumie ciekawa. W pobliskim sklepie kupiliśmy po dwa cygara.

No i potem poszliśmy do pociągu. A potem do mauzoleum Che. Mauzoleum imponujące. To znaczy jest tak pomnik, muzeum i samo mauzoleum. Osobiście bardziej podobało mi się w mauzoleum Lenina, ale to tutaj też robi wrażenie. Musi być jakieś całkiem nowe. Jak wracaliśmy to zbierało się na deszcz i niedługo potem jak już weszliśmy do domu to zaczeło lać strasznie mocno - jak deszcze znane mi z Etiopii. Padłam ale jakoś nie czułam strasznego zmęczenia. Na  drugi dzień to jest dziś pojechaliśmy do Havany. Facet umówiony wczoraj po nas przyjechał i okazało się że mamy jechać takim jak on to powiedział taxi colectivo z dwoma innymi facetami. I jeszcze chciał za to 20 cuc ( a autobu jest 18 cuc) ale po naszym oburzeniu opuścił do 15 cuc.

No i o 10.00 byliśmy na miejscu. Po chwili mieliśmy casę już w samym centrum obok Capitolu. Powłóczyliśmy się po ulicach i zrobił się wieczór a potem noc. Zrobiliśmy też zakupy- rum, likier i kawa.







sobota, 18 stycznia 2014

Wspomnienia z Indii

Zapiski z podróży:
22.03.2009
Stambuł -lotnisko ( jedziemy liniami Turkish Airlines z przesiadką w ich stolicy).
Terminal nowoczesny ale pojawiają się akcenty indyjskie. Obserwujemy ludzi w tradycyjnych indyjskich szatach np. pana czytającego książkę w hindi. Samolot do Dehli bardzo nowoczesny, jeszcze nigdy takim nie leciałam. A co najważniejsze jest tylko w 1/3 zapełniony, tak więc można wybierać sobie miejsca. Pierwszy raz lecę mając w siedzeniu z przodu monitor telewizyjny.



23.03.2009
Lądowanie w Dehli. Odprawa mija sprawnie i szybko udaje nam się złapać taksówkę. Niestety wkrótce trafiamy na bandę oszustów, którzy wożą nas po podrobionych biurach rzekomo oferujących bilety kolejowe itp. Tracimy pół dnia i dużo nerwow, zanim udaje nam się trafić na stację, gdzie kupujemy bilety na pociąg. Udaje nam się wcisnąć do planu Jaipur więc tam najpierw jedziemy.A potem do Agry i Varanasi. Czyli tydzień mamy dopracowany.
Dehli jest straszne, jak okropnie jest się tu poruszać, te dzikie tłumy, wszyscy się kręcą po ulicy, zaczepiają,kłębią się. Trzeba iść ulicą, uważać na maksa, co sprawia, że tempo poruszania się jest 5 metrów na godzinę. Ciężko byłoby przyjechać tu samemu.



24.03.2009
Jaipur.
Wczoraj w nocy przyjechaliśmy z Dehli. Padałam z nóg. Wkurzyłam się, bo oczywiście daliśmy się nabrać i wywieźć nie tam gdzie chcieliśmy dale dzięki (!) LP znaleźliśmy fajny hotel.
Wczoraj po raz pierwszy w życiu widziałam małpy na wolności i inne mniejsze zwierzaki. Generalnie super widok jak się wygląda przez okno z pociągu. Pola miejscami takie jak u nas, ale krzątają się na nich ludzie ubrani w szaty intensywnie kolorowe i to wygląda NIESAMOWICIE.
Wieczór
cały dzień na nogach. Rano widok zapierający dech w piersiach.- za oknem czerwone magnolie i zielone fruwające papugi. Rano znowu się załamałam - idąc ulicami miałam 1 000 000 000 propozycji podjechania rikszą. Egzotyka MILION. Co 5 minut by się chciało robić zdjęcie. Upał, gorąco i dlatego tak dobrze się czuję. Jadłam mandarynki, banany i piłam po raz pierwszy LASSI.



25.03.2009


Podróż do Agry. Druga podróż pociągiem ale o wiele bardziej szokująca- pociąg zakurzony, tłumy Hindusów śpiących po dwóch na siedzeniach. Zajmuję miejscówkę na górze w przejściu. Zadziwiające jest to że nie przeszkadza to tak bardzo, bo przechodzący Hindusi wrzeszczący "ciaj" są niżsi i poza moim zasięgiem.
Zajeżdżamy do Agry- upał, dworzec zaniedbany. Bierzemy rikszę i facet zawozi nas do wybranego hotelu- znowu mamy szczęście. Pokój i warunki takie sobie ale z dachu jest piękny widok na TAJ MAHAL. Jutro się tam wybieramy o świcie przed wschodem słońca.
Idziemy jeszcze do parku- małpy, pawie, papugi i inne stworzenia wszędzie naokoło. UWIELBIAM taką egzotykę. Piłam lassi bananowe.



26.03. 2009
O świcie wizyta w Taj Mahal. Chcemy załapać się na wschód słońca. O 6 jesteśmy przy bramie a wschód ma być o 6.30. Jest już jasno. Budynek jest piękny ale ten wschód nie rzuca na kolana. Spędzamy tam trzy godziny. Potem jedziemy do Fort Agra. Nie chce mi się łazić, kręcę się trochę a potem siadam na schodach. Podchodzi facet i pyta: 'one picture"? Myślę że on chce żeby mu zrobić zdjęcie, a tu się okazuje, że on chce zrobić swojej rodzinie zdjęcie.....ze mną.  Potem w tej samej sprawie przychodzi facet z żoną, potem matka z dzieckiem. FAJNE UCZUCIE ;-).



28.03.2009


Wczoraj mieliśmy wycieczkę do Mathury. JEZU jak mi się nie chciało tam jechać. Pociąg mieliśmy o 6.00 więc pobudka była o świcie. Na szczęście było ciekawie. Bogato i wiele świątyń, a ja się spodziewałam dziury zabitej dechami. Widać pieniądze płynące od krisznowców. W okolicznej miejscowości mieliśmy odwiedzić jakąś świątynię. Też się spodziewałam jakiejś małej budki a tu wielka marmurowa świątynia prawie jak Taj Mahal.
Wszystkie te ąsramy wypasione jak nie wiem co -najładniejsze budowle w całym mieście. W okolicy "dzień dobry" to "hari kriszna" . Powoli Indie przestają szokować i wszystko staje się normalne. wczoraj widziałam Rosjanina z walkmanem. Zastanawiam się  jak to jest skuteczne- bo niby odgradzasz się od tego zgiełku ale jednocześnie nie jesteś w stanie brać udziału w walce o przetrwanie na ulicy.
Wieczór.
Poszliśmy do kina. Film boliwoodzki był niesamowity. Na zmianę bili się, śpiewali i tańczyli. Trwał ok. 3 godziny. W środku seansu film jest przerywany i jest ok. 15 min przerwy. Niestety nie było w kinie prawie nikogo i nie można było poczuć tej atmosfery ( śpiewanie, klaskanie) o której słyszałam. Potem spędziłam zachód słońca na dachu gapiąc się na Taj Mahal. Z jednej strony Taj, z drugiej miasto i śpiewy muzułmańskie ( bardzo głośne), dobiegające ze wszystkich stron.
Potem jadłam zupę w naszym hotelu i jak powiedziałam, że chcę płacić, to facet się pyta " a ile to miało być?" . Oni mnie rozśmieszają do łez. Indie dostarczają tyle wrażeń, że głowa nie przyjmuje już nic innego.

29.03.2009
Dojeżdżamy właśnie do Varanasi. Noc w pociągu minęła spokojnie. Jestem już przyzwyczajona do takich atrakcji po podróżach koleją transsyberyjską. Klimatyzacja działa ostro, nie lubię tego. Siedzę owinięta prześcieradłem.

30.03.2009
Tydzień w Indiach. Varanasi przywitało nas upałem. Szybko i sprawnie udało nam się w kasie na godzinę przed jej zamknięciem kupić bilety na dalszą podróż, już do końca pobytu. Potem hotel oczywiście znowu pierwszy wybrany z LP. Hotel jest naprawdę fajny. Czuć europejską atmosferę. Ale położony jest nie wiem gdzie. Facet dowiózł nas rikszą do pewnego miejsca i mówi, żeby iść za nim. Idziemy, idziemy a droga kluczy między coraz węższymi uliczkami. Szłam już tamtędy dwa razy ale nigdy w życiu bym nie trafiła.
 Po południu poszliśmy nad Ganges. Jesteśmy tuż przy Manikarnika Ghate, tak więc wyszliśmy prosto na pogrzeby. Ktoś zaprowadził nas na taras widokowy. To co zobaczyłam było niesamowite. 10 stosów palących się na raz. To wygląda tak że ciało moczą najpierw w Gangesie a potem kładą na stosie, przykrywają drewnem, polewają czymś i podpalają. Gra muzyka. Jakiś facet oczywiście po to żeby wyciągnąć od nas kasę, zaczął opowiadać jak wygląda ceremonia. Trzeba się zarejestrować w urzędzie, kupić drewno, kobiety zostają w domu. Można palić tylko osoby, które umarły śmiercią naturalną. To największe moje przeżycie w Indiach.  Zaraz wybieram się na jogę. To trochę niepokojące, bo kazali mi pójść na dach hotelu.

31.03.2009
Fajnie tu w Varanasi. Wczoraj do południa poszliśmy na miasto a wieczorem na przejażdżkę łodzią. Nie widziałam żadnych pływających zwłok itp. ale przeżycie fajne. Tak dużo się na tej rzece dzieje, można się gapić i gapić. Dziś rano też popłynęliśmy o wschodzie słońca. Bezpłatną łódź zapewnia hotel. Wschód słońca podobał mi się jeszcze bardziej. Oczywiście pstryknęłam 1000 zdjęć.
Wczoraj rano byłam też na jodze. Ćwiczenia jogi tu różnią się od jogi w Europie. Byłam sama na lekcji na dachu i ćwiczyłam na KOCU. Wiatr wiał jak nie wiem co. Nauczyciel był ubrany w elegancką koszulę i spodnie w kancik. Jak mu zadzwoniła komórka to odebrał. Fajne nowe doświadczenie ale chyba jednak wolę jogę u Przemka. Coś mi zaczyna jeździć po żołądku. Chyba trzeba bardziej uważać z jedzeniem.
Po południu.
Siedzimy na dachu hotelu. Przyjemny ten hotel. Byłam wcześniej na refleksoterapii stóp. Oczywiście w obskurnych warunkach i bolało strasznie. Potem nie mogłam chodzić przez chwilę ale generalnie ok.
Wieczór.
Jedziemy pociągiem do Kalkuty. Pociąg jest tak oznakowany że za Chiny nie da się trafić na miejsce. Ale w końcu znaleźliśmy. Najlepsze w tych pociągach jest to że często jest zmieniane miejsce w stosunku do tego wykupionego i często ktoś nam macha przed nosem listą na której są nasze nazwiska po hindusku. Jutro Kalkuta- 13,5 miliona mieszkańców, troszkę to przeraża ale też ciekawi.
 


7.04.09

Przerwa w pisaniu z powodu nadmiaru wrażeń. Kalkuta przywitała nas strasznym upałem. Roślinność już po drodze stała się tropikalna. Charakterystyczne dla Kalkuty są żółte taksówki- samochody takie starodawne i eleganckie. Jedziemy do hotelu i po raz pierwszy się zdarza, że nie jest wolny ten, który chcemy. Ale już po 15 minutach znajdujemy nocleg.

Na znanej w Kalkucie Sutter Street. Ulica brzydka i warunki fatalne ale bardzo tanio. Kąpię się i wyruszam na podbój miasta. Idę do Victoria Memorial. Cudowne uczucie chodzić po chodniku, gdzie nie jeżdżą pojazdy i nikt nie trąbi. Na ulicy jest gorzej, bo niby są światła ale nikt się tym nie przejmuje i adrenalina skacze jak jedzie na ciebie jakiś wariat. Victoria Memorial ładny- ładniejszy niż na zdjęciu. Podobają mi się te budowle z białego marmuru.

Potem idę do misji Matki Teresy i to dopiero jest fajne. Aha i po drodze odwiedzam jeszcze jakiś cmentarz. Fajny, stary i do tego jaka miła obsługa. Muszę wpisać w książce check-in i check-out. Dochodzę do domu Matki Teresy i odlot. Już przy wejściu siostry z charakterystycznymi habitami z niebieską obwódką. Zwiedzam pomieszczenie gdzie jest grób i wystawa o życiu Matki Teresy. Wrażenie robią jej przedmioty codziennego użytku i przepełnione miłością opisy przy nich np. te sandały miała na nogach w dniu odejścia do Pana. Można oglądać też pokoik, w którym mieszkała. W nimi proste łóżko i biurko a na biurku m.in. figurka Jana Pawła II.

W nocy upał, budzę się śpiąc na wznak a z tyłu włosy mam dosłownie mokre od potu. Ale dla odmiany pranie nie chce schnąć zbyt szybko. Na drugi dzień mam straszną migrenę, idę do muzeum indyjskiego ale nie zabawiam tam długo bo strasznie śmierdzi stęchlizną. Samoa muzeum średnio ciekawe, mój niepokój budzą dinozaury, takie jakby sztuczne, bo wiem że dinozaury prawdziwe są podobno tylko w UB i NY.

Potem chce się przejechać metrem, fajne uczucie. Godzina wczesnopołudniowa a więc luźno i jedzie się całkiem przyjemnie. Jadę na południe, chcę zwiedzić świątynię Kali. Podobno najświętsze miejsce w Kalkucie. Świątynia trochę mnie przeraża. Wchodzi się do ciasnego pomieszczenia, gdzie kłębi się tłum ludzi składających ofiarę. Wytrzymuję tam 1 minutę. Nie można robić zdjęć, trzeba iść na boso a podłoga jest straszliwie brudna.

Południowa Kalkuta jest mniej rozwinięta i wygląda jak typowe indyjskie miasto. Mam już dość egzotycznych wrażeń więc jadę na północ i szwędam się wśród europejskich budynków.


Wieczorem idziemy na kolację i odjeżdżamy do Puri. Tu ukrop jest jeszcze większy, ale ja się czuję jak ryba w wodzie. Na początku Puri mi się nie podoba. Plaża jest dokładnie taka jak w Polsce. Spodziewałam się, że będą jakieś fajne żyjątka ale nic z tego. Na drugi dzień jedziemy do jakiejś świątyni w Kornak. Nie chce mi się strasznie, bo boję się że to nic ciekawego. Ale jest fajna. Cała pokryta rzeźbami Kamasutry, aż dziwne jak oni to potrafili zrobić. Te rzeźby mają charakter erotyczny i przedstawiają pary w miłosnym uścisku. Niesamowite coś takiego na świątyni. Aha, i jedziemy tam autobusem- całkiem przyjemne przeżycie. Ciekawe jest, że pukają w autobus jeśli chcą ruszyć lub go zatrzymać.

Kolejny dzień spędzamy na miejscu. Zażywam kąpieli w morzu. Kąpię się w ubraniu, tak jak wszyscy, nie ma mowy o rozebraniu się do stroju. Woda bardzo słona i szczypie w oczy.

Na następny dzień jedziemy na wycieczkę nad jezioro Chilka. Jedziemy komfortowym jak na Indie autobusem, Wyjazd miał być o 7 ale tak naprawdę ruszamy gdzieś po godzinie. Po drodze postój bo wszyscy Hindusi idą do świątyni. My nie możemy tam wejść.  Woda w jeziorze zielonkawa. Musi tam być pięknie w zimie bo w tym miejscu zimują ptaki wędrowne. Teraz niestety już ich nie ma. Pływamy łódką i widzimy jakieś niedobitki ptaków i delfiny ( całe czarne, te które widziałam na Ukrainie były szare). Zajeżdżamy jeszcze na jakąś wyspę. Na wyspie facet pokazuje mi ja się z muszli wyłuskuje perłę. Ciekawe to nawet. 

Wracamy do Puri i wieczorem jemy kolację w dwóch restauracjach. Teraz siedzę w pociągu, który się opóźnia. Jedziemy nim do Dehli.