środa, 24 kwietnia 2013

Wspomnienia z Tanzanii, część I

To już prawie rok od podróży mojego życia. Poniżej zapiski z dziennika jaki napisałam, żeby nie utracić nic z tych pięknych chwil:

16 lipca 2012

Trzeci dzień w Tanzanii. Notatki pisane podczas przejazdu do Moshi. Dziś łezka mi się w oku zakręciła na myśl, że jestem tu naprawdę. Lot bez większych przygód z postojem w Kairze. Niestety po przylocie okazało się, że mój bagaż zaginął- to znaczy został w Kairze i przyleci na drugi dzień. Z lotniska próbowaliśmy złapać dala-dala do miasta. Okazało się, że są wypchane po brzegi i z plecakiem nikt nas nie zabierze, ale miejscowa dziewczyna pokazuje nam sposób- łapiemy taki który jedzie w drugą stronę i wracamy nim z powrotem do centrum miasta. Trochę czasu zajmuje nam poszukiwanie hotelu- Etno Lodge- gdzie chcemy się zatrzymać. Zapadamy w sen, budzę się po dwóch godzinach (nawet nie wiem która jest godzina) idę coś zjeść i zobaczyć o której jest msza w pobliskim kościele. Chcemy doświadczyć afrykańskiej mszy z ich śpiewami. Na drugi dzień dowiaduję się, że muszę sama pojechać na lotnisko po bagaż, mimo że zapewniano mnie że zostanie dostarczony do hotelu. Idziemy na mszę, ale niestety, nie jest zbyt spektakularna tak jak na to liczyłam, w sumie wygląda tak jak u nas. Jedziemy na lotnisko, potem idziemy sprawdzić czy rzeczywiście w miejscu, które poleca Lonely Planet jest dworzec, żeby nie musieć jechać na podobno straszny i niebezpieczny dworzec główny Ubunga. Udaje nam się znaleźć ten drugi dworzec, a właściwie bardzo zaniedbany przystanek pośród ruin. Kupujemy bilety. Potem idę sobie jeszcze zrobić po mieście spacer trasą polecaną przez LP, ale nic spektakularnego nie doświadczam. Piję sok z trzciny, kupuję mango i pomarańcze i wracam do hotelu.

17 lipca 2012

Rano wychodzimy na poszukiwanie agencji. Mam jakieś adresy zaznaczone w przewodniku, ale liczę na „pomoc” tautów. I rzeczywiście po kilku minutach spotykamy faceta, który „napastował„ nas wczoraj. Prowadzi nas do biura. W biurze otrzymujemy BARDZO szczegółowe informacje na temat oferty, facet pisze wszystko na kartce, potem tłumaczy długo, wymienia części ubrań, które potrzebujemy, łącznie z baklawa, która okazuje się być czymś w rodzaju kominiarki. Oczywiście rozmawiamy o Marangu route. Od kiedy przeczytałam, że tam dłużej idzie się przez las deszczowy i że Machame route jest bardzo przeludniona, w ogóle wykreśliłam tę opcję. Ponieważ śpi się tam w namiotach, nie ma w związku z tym ograniczeń dot. liczby osób które mogą być na szlaku, jak to jest w przypadku Marangu, gdzie śpi się w domkach i są ograniczenia liczby miejsc do spania. Nie lubię tłumów, szczególnie w górach.

Pada nawet trochę bezpośrednia informacja, że powinniśmy wybrać drogę 6-dniową. Choć ja wiem swoje, zależy mi na kosztach, ale też nie lubię być wysoko w górach, kiedy jest zimno, tak więc skoro jest opcja żeby zrobić tą trasę w 5 dni, to nie zastanawiam się za długo. No i cena 940 $ za osobę, co wydaje mi się w porządku, bo wszystkie ceny w Internecie zaczynały się od ponad 1000 $. Już jestem prawie zdecydowana, ale chcemy też odwiedzić inne biura, no tak po prostu, żeby nie brać pierwszej z brzegu oferty. Wychodzimy z pomieszczenia a na zewnątrz czeka już drugi z facetów, którzy zaczepili nas wczoraj na dworcu. Mam jakieś przeczucie, że pójście z nim to będzie stracony czas, że tak za nami chodzi, prosi a więc oferta będzie na pewno nie zadowalająca. Ale jest miły, mamy dużo czasu, więc idziemy.

Wchodzimy do biura, facet w ciągu kilku minut bazgrze na kartce świadczenia, proponuje dodatkowo nocleg przed i po trekkingu w wiosce Marangu, gdzie będziemy się mogli zaaklimatyzować, bo to miejsce położone u stóp Kili. Mają też pomóc nam załatwić kwestie hotelu, który już opłaciliśmy, tak żeby nam anulowali opłatę. Brzmiało to wszystko pięknie, tak więc jednocześnie trochę niepokojąco. Cena 850 $ stanowiła jednak dużą zachętę, nawet nie negocjowałam jej obniżenia. Szybko podpisujemy umowę, wpłacamy zaliczkę i uzgadniamy że mamy się ogarnąć i wrócić, a oni nas zawiozą do Marangu. W hotelu bez problemu umawiamy się że wrócimy tu 23go lipca, bo w recepcji nie mają możliwości anulowania opłaty. Jesteśmy zadowoleni, na wszelki wypadek proszę o karteczkę z taką informacją. Karteczka bardzo przyda się po powrocie.

Mam Euro, którego kurs jest masakrycznie niekorzystny, żeby wymienić biegam po całym mieście w poszukiwaniu najlepszego przelicznika w kantorach i bankach. Najlepszy kurs znajduję w Nelson Mandela Bank, ale niestety jest tam ogromna kolejka. Po godzinie spędzonej na czekaniu dowiaduję się, że pieniędzy nie mogę wymienić, bo nie mam konta w tym banku. Masakra. Zadziwiające ale podczas całego wyjazdu przydarzyło się bardzo niewiele tego typu wkurzających sytuacji. Podczas wcześniejszych wyjazdów takie zdarzenia, kiedy coś dzieje się nie po naszej myśli, były na porządku dziennym.

Idę więc do Azania banku, który ma w miarę znośny kurs i tam w pięć minut wymieniam pieniądze. Idziemy jeszcze coś zjeść, zrobić zakupy na drogę, co zajmuje dużo czasu. Trochę się stresuje, czy oni w ogóle jeszcze nas czekają. No ale bez żadnego problemu, natychmiast kiedy wracamy do biura płacimy resztę pieniędzy i odwożą nas do Marangu. To mnie bardzo cieszy bo właścicielem hotelu jest właściciel biura, tak więc jestem spokojniejsza, że może jednak nas nie oszukają. Naczytałam się dużo jak bardzo trzeba uważać na biura, agencje, którym przecież płacimy ogromne pieniądze.

Marangu okazuje się być piękną wioską a hotel położony jest trochę na odludziu, pokój jest w porządku, położony w pięknym ogrodzie, niedaleko jest rzeka z malutkim, uroczym wodospadem.

W ogrodzie są groby, na zewnątrz trochę więcej grobów, takich białych, wyłożonych płytkami ceramicznymi. Śmiejemy się, że to mogiły osób, które wcześniej wykupiły trekking.

Rozkładamy rzeczy, jemy kolację przygotowaną przez żonę właściciela biura i idziemy na spacer. Jest bardzo dużo komarów. Idziemy trochę w górę, z nadzieją że zobaczymy Kili. W dali majaczą jakieś wierzchołki, z chatki na odludziu wychodzi miejscowa kobieta i piękną angielszczyzną informuje nas że góra jest za chmurą. W Afryce wszyscy mówią po angielsku, nie ma naprawdę żadnych kłopotów, żeby się porozumieć.


W ogóle to bardzo ciekawa obserwacja, jak wygląda ukształtowanie terenu w okolicach najwyższej wolnostojącej góry świata. No właśnie mi się zawsze wydawało że wkoło jest płasko i nad tymi równinami góruje Kili. Nic bardziej mylnego, są też inne góry, a teren jest pofałdowany. Mogliśmy to zaobserwować jadąc do Moshi a także jeżdżąc w okolicach Marangu.

Po powrocie spotykamy Francuzkę mieszkającą w pokoju obok, na początku myślę że będzie ona z nami na trekkingu ale okazuje się że dopiero pojutrze idzie na jednodniowy „spacer” u podnóża Kilimanjaro. Wymieniamy uwagi na temat Tanzanii, odwiedzonych miejsc itp. oraz obserwujemy tajemnicze stworzonko biegające po koronach drzew. Już później okazuje się, że to „bush baby” i że ta nazwa dostarczy mi wiele radości i śmiechu.